Forum Zwiadowcy Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Rozdział pierwszy
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Zwiadowcy Strona Główna -> Hibernia / Era Buntów
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Adirael
Podpalacz mostów


Dołączył: 24 Paź 2009
Posty: 990
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 1/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 20:18, 05 Paź 2011    Temat postu:

-A zatem, panie Striker, widzę, że musi pan chyba wrócić po bagaże… My tymczasem kupimy coś na kolację. Obóz rozłożymy kawałek za miastem, może spotkamy się za południową bramą?
-Oczywiście. Do zobaczenia.
Chwila moment. Jakie bagaże? Striker Amavio spojrzał po sobie. Oprócz sakwy zawieszonej na ramieniu nie miał nic więcej. Zastanawiał się przez dwie sekundy. Kiedy dotarła do niego brutalna prawda, uderzył się otwartą dłonią w czoło.
- Aaa, te bagaże – powiedział na głos, gdy uświadomił sobie swoją pomyłkę.
Gdy zdał sobie sprawę, że jego myśli skrystalizowały się w dźwięk, rozejrzał się gwałtownie po okolicy. Uff, tym razem nikt nie widział, jak robi z siebie idiotę. Kiedy uznał, że nie ma nic innego do roboty, ruszył po swoje bagaże. Najpierw powrócił do budynku i pozbierał z podłogi drewniane krążki, które wypadły z jego sakwy podczas niemiłego lotu. Gdy udało mu się skolekcjonować wszystkie, udał się do stajni. Rozejrzał się ostrożnie, a kiedy zyskał pewność, że koniuszy nie pilnuje swoich pupilów, zaczął rozwiązywać rzemienie, którymi był przytroczony jeden z nich. Nie spieszyło mu się. Praca i tak była żmudna, więc nie chciał jeszcze bardziej plątać sznurów przez pośpiech. W pewnym momencie poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Striker Amavio odwrócił się i spojrzał w oczy rozgniewanemu koniuszemu.
– W czym mogę pomóc? – zapytał uprzejmie.
- Czy mogę wiedzieć, dlaczego kradnie pan konie należące do właściciela tej karczmy, pana Amouville?
– Pan Amouville wyznaczył mnie do przygotowania rumaków na przyjazd barona lenna Redmont. Osoby na wyższych stanowiskach miały stawić się dzisiaj u niego na odprawie. Dziwię się, że ciebie jeszcze tam nie ma.
Koniuszy otworzył szeroko oczy. Na pół ze zdziwienia, na pół ze strachu.
- To już dzisiaj? Niech to piorun trzaśnie. Amouville mnie zabije.
– Spokojnie. Oporządzę konie. Proszę spieszyć na odprawę. – zapewnił Striker.
Kątem oka obserwował biegnącego koniuszego. Gdy ten oddalił się na odpowiednią odległość, mężczyzna odetchnął z ulgą. Szczęście. Po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiechnęło się do niego szczęście. Nie wierzył, że koniuszy uwierzy w tę wymyśloną na poczekaniu historyjkę. A może Striker dobrze trafił i rzeczywiście do miasta ma zawitać baron lenna Redmont. Nie zastanawiał się nad tym dłużej. Odwiązał konia, przytroczył sakwę do juków, żeby nie przeszkadzała mu w jeździe i wyprowadził ogiera ze stajni. Zrobiło mu się jednak żal biednego koniuszego i zostawił na ziemi garść złotych monet. Po chwili dosiadał rumaka i przemierzał wąski uliczki miasta. Kluczył między budynkami przez kilka minut. Za nic nie mógł sobie przypomnieć, przy której bramie miał się spotkać z tymi dwiema, uroczymi damami. Gdy cierpliwość go opuściła, wyciągnął z kieszeni jedną z pozostałych monet i wypuścił ją wysoko w powietrze.
Reszka – południowa, korona – północna. – pomyślał.
Wypadła reszka. Ruszył na południe.

***
- To dokąd się wybieracie?...
- Do Komires, do brata.
- Nigdy nie słyszałem o takim mieście – zdziwił się Striker.
- Leży właściwie na samym południu Araluenu, na granicy Płaskowyżu…
- A pan, co pan właściwie robi tutaj, w tym mieście? – wtrąciła nagle Marika.
Striker w ekspresowym tempie przeanalizował powód, dla którego przebywał w mieście. Później zastanowił się nad tym, co powinno zostać tajemnicą, a co może spokojnie wyjawić. Jako że znaczna część jego przesłanek powinna pozostać tajemnicą, zaczął zmyślać na całego.
– Występuję. Pokazuję różne sztuczki w karczmach. W ostatniej zalegałem z czynszem, a moje występy nie przynosiły odpowiednich zysków. Po kilku dniach bez wpłacania pieniędzy zostałem nieuprzejmie wyproszony, czego same byłyście świadkami. Prawdopodobnie była to ostatnia karczma, w której miałem szasnę znaleźć posadę, tak więc w tej chwili nic mnie tu nie trzyma. Planuję ruszyć dalej. Cały Araluen stoi przede mną otworem. Na pewno gdzieś znajdzie się miejsce dla skromnego artysty – odpowiedział.
Jego kolejna zmyślona historyjka chyba zdała egzamin. Tak właściwie było całkiem inaczej. W karczmie przebywał od kilku dni tylko po to, żeby zbierać informacje i próbować przekonać ludzi do swoich racji. Żeby sprzeciwili się Ralphowi. Gdy pan Amouville się o tym dowiedział, postąpił z nim dosyć ulgowo. Nie sprowadził strażników, tylko wyprosił go grzecznie z karczmy. Przy użyciu swojego mięśniaka. Jedyne, co się zgadzało, było to, że chciał ruszyć dalej. Cały Araluen stał otworem do organizowania buntu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Actia
Moderator


Dołączył: 12 Gru 2009
Posty: 1075
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 20:37, 07 Paź 2011    Temat postu:

Evey siedziała wciśnięta między stare skrzynie. Znajdowała się na strychu. Lubiła to miejsce, czuła się tu bardzo bezpiecznie. Od wyjazdu Jacka była jedyną osobą, która odwiedzała to pomieszczenie. Kiedyś wspólnie tu przychodzili i na powrót odkrywali stare, z dawna zapomniana rzeczy. Strych był jednym z niewielu miejsc w tym ogromnym domu, które dobrze jej się kojarzyły. Teraz jednak nie była radosna. Na jej szczupłej twarzy malowała się powaga i skupienie. Trzymała w ręku stary notatnik, który znalazła, wraz z Nefrą, w lochu Jego.

Wcześniej tylko pobieżnie go przeglądała. Teraz przyglądała się każdej stronie z osobna, szukając jakiejś podpowiedzi, wskazówki. Ale to wszystko było na nic. Tekst w nim był zapisany jakimiś dziwnymi znakami, których Evey nie widziała nigdy wcześniej. Nefra też nie. A najgorsze było to, że dziewczyna nie miała do nikogo się z tą sprawą zwrócić. Kiedyś poszłaby do Jacka, ale go tutaj nie było. Zresztą, podejrzewała, że on też nic by o tym nie wiedział. Poza tym, czy przełożenie tych znaków na ich alfabet by coś dało? Wszakże prawdopodobnie te litery nie skrywały słów z języka wspólnego a z jakiegoś obcego.

Evey miała nadzieję, że może na jednej z kart zostało zapisane coś w języku, który znała. Może nawet coś dobrego, jakaś wskazówka, gdzie szukać pomocy do rozszyfrowania reszty. Ale nie. Właśnie skończyła oglądać ostatnią stronę i nic. Westchnęła cicho, zamykając notatnik. Czyli trzeba zacząć poszukiwać w bibliotekach.


***


Poszukiwania rozpoczęła od biblioteki, która znajdowała się w jej domu. Sporo książek stamtąd już przeczytała, lecz pewne tematy jej nie interesowały, więc nie zaglądała do nich wcześniej. Szczerze wątpiła, że to w tym miejscu znajdzie odpowiedź, ale postanowiła nie ignorować żadnego pomieszczenia, gdzie mogło znajdować się rozwiązanie.

Evey lubiła książki i biblioteki, ale akurat ta znajdując się w jej domu, nie przypadła do gustu dziewczyny. Była ponura i utrzymana w zimnych barwach. Znajdowało się tu też sporo wymyślnych ozdób, a panienka Ratchett nie była zwolenniczką przepychu. Przechadzała się teraz między półkami, szukając wzrokiem odpowiedniego tytułu. Drżała z zimna. Jej bose stopy dotykały lodowatej podłogi, a koszula nocna nie zatrzymywała ciepła. Kominek był wygaszony, jak zwykle zresztą. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała ogień w nim płonący.

Evey westchnęła cicho, gładząc grzbiet jednej z ksiąg. Spędzała tutaj sporo czasu już od kilku dni i nie przyniosło to żadnych rezultatów. Niestety, trzeba się pogodzić z tym, że tutaj niczego się nie dowie. Wyszła więc, wiedząc, że jutro wznowi swoje poszukiwania, ale już nie w tym miejscu.


***


Następnego dnia spotkała się z Nefrą. Razem poszły do dużej biblioteki. Nie wszyscy mieli do niej dostęp. Evey, przez wzgląd na swoje pochodzenie, mogła tam wchodzić, z czego teraz skorzystała. Szukały razem, w odpowiednich działach, ale tłumaczenia, jakie poznajdywały, dotyczyły zupełnie innych języków niż ten, który był używany w dzienniku. Zresztą, nie wiedziały nawet, czy to jakiś nowy język, czy po prostu inny system znakowy.

Evey najchętniej by pokazała ten dziennik i zapytała, czy zna jakieś litery. Ale to byłoby nieostrożne. Jeśli bibliotekarz by to znał, to mógłby przeczytać coś w tym niepokojącego - w końcu Ratchett nie wiedziała, jakie treści skrywa ta książka. Przepisanie zdania też było ryzykowane, ale co innego zapisać na kartce losowo wybrany słowa i litery! Tak też zrobiła. Bibliotekarz jednak nie wiedział nic na ten temat.

Poszukiwania zakończone niepowodzeniem.


***

Evey zaczynała myśleć, że On sam wymyślił ten system znakowy, a więc szanse na rozpracowanie go są znikome. Jasne, wiedziała o cenzurowaniu różnych dzieł, ale co takiego mogłoby się wiązać z innym alfabetem, że zostałby zakazany?

Ale rozszyfrowanie tego nie było jej jedynym problem. Okazało się, ze złapali Jamesa. Evey bardzo chciała mu pomóc, wyciągnąć go z więzienia. Tylko jak to zrobić? Raz już pomogła więźniom, razem z Nefrą, ale powtórzenie tego czynu z pewnością nie będzie takie proste. Po tamtym występku, uważniej pilnowali więźniów. Evey bardzo często zastanawiała się, jak by mu tu pomóc, ale nic nie przychodziło jej do głowy. W końcu jednak przydarzyły się odpowiednie okoliczności.

Evey dowiedziała się, że zamierzają przewieźć gdzieś indziej Jamesa. Dla niego nie oznaczało nic dobrego, ale pojawiła się szansa odbicia go. Niedaleko zamku znajdowała się Akademia, w której nauczano panowania nad Mocą. Uczniowie szkoły byli tylko i wyłącznie z wysoko postawionych rodów. Oczywiście, jakżeby inaczej. Matka dziewczyny czasem, gdy czuła się lepiej, przychodziła tam i pomagała. W dniu, gdy mieli przewieźć Jamesa, również tam poszła. Evey skorzystała z okazji i dołączyła do niej.

W pewnym momencie odłączyła się jednak od niej. Przebrała się w ubrania, które zabrała ze sobą. Były to stare rzeczy Jacka - no cóż, on nawet te kilka lat temu był wyższy od siostry. Ratchett uznała, że tak będzie bezpieczniej. Włosy spięła i schowała pod męskim kapeluszem. Twarz nadal miała dziewczęcą, oczywiście, ale stwierdziła, że będzie wtedy ciemno, a i w dodatku cień będzie padał na jej twarz, także istniała spora szansa, że nikt nie zauważy.

Zaczaiła się na miejscu i czekała. W końcu przyjechał wóz, którym mieli przewieźć Jamesa. Odczekała jeszcze jakiś czas, a potem wstała i podeszła cicho do pojazdu zaprzęgowego. Woźnica wygwizdywał jakąś wesołą melodią i stukał nogą w jej rytm. Evey uniosła dłonie i użyła Mocy. Chłop spadł, uderzając się w głowę. Stracił przytomność. Ratchett ukryła go prędko i zajęła jego miejsce.

Jakiś czas później wyszli strażnicy wraz z Jamesem. Wsiedli na wóz i Evey ruszyła. Kilka dni wcześniej, przygotowując się do akcji, sprawdziła trasę. Przez jakiś czas jechała spokojnie, nie wykonując nic dodatkowego. Czekała spokojnie na odpowiedni moment. Zdarzył się on na moście. Jakąś drogę przed nim zaczęła przyspieszać i kiedy już wjechała nań, jechali bardzo szybko. Zaczęła też kierować konie w prawo. Oczywiście, żołnierze zaczęli krzyczeć i kazali przestać. Jeden chciał zając jego miejsce, ale wtedy puściła wodze, odwróciła się w jego stronę i dzięki Mocy zepchnęła go. Sama wstała i szybko zeskoczyła, a następnie użyła Pchnięcia Mocy na wozie. Przewrócił się i również spadł. Dobrze, teraz trzeba zrobić to szybko, żeby nie było za późno!

Odnalazła wzrokiem Jamesa, wyciągnęła ręce i użyła Mocy. Mężczyzna zawisł w powietrzu. Następnie powoli, ostrożnie, by nic mu nie zrobić, wciągnęła go na górę. Nie był w dobrym stanie. Bardzo go torturowali, a to, co zrobiła Evey, raczej nie pomogło jego zdrowiu. Dziewczyna przygryzła wargę. Wcześniej, gdy to planowała, zależało jej tylko na uwolnieniu Jamesa. Nie pomyślała, ze może mu w ten sposób zaszkodzić, a może nawet zabić. Och, jaka była głupia! A w dodatku nie wiedziała, gdzie go teraz ukryć. Ale on wiedział.

– Evey? – zapytał.

No tak, kapelusz zsunął jej się z głowy, a włosy już nie były tak spięta, jak wcześniej. Poza tym James dobrze ją znał, w przeciwieństwie do strażników.

– Zabierz mnie do bibliotekarza Thomasa – wychrypiał.


***


Później często zastanawiała się, jak to możliwe, że bezpiecznie dotarli na miejsce. To był jakiś cud. James wyjaśnił jej, jak ma tam dojść, ale mimo to kilka razy pomylił drogę. Poza tym po drogach kręcili się strażnicy, także często musieli zbaczać ze ścieżki, by się ukryć. James był w kiepskim stanie, w pół omdlały opierał się na ramieniu dziewczyny, a kilka razy zaczynał krzyczeć coś nagle, jakby majaczył. To niesamowite, że udało się im.

Evey przeżyła kilka strasznych chwil, kiedy pukała do drzwi biblioteki i nikt nie otworzył. Na szczęście jakiś czas później bibliotekarz to zrobił. Przyglądał się im i Evey przestraszyła się, że zaraz ich wygoni. On jednak wyszeptał:

– James!

Więc naprawdę go znał. Wpuścił ich prędko, ulokowali Jamesa na łóżku. Mężczyzna zaczął pielęgnować cyrkowca, a Evey w tym czasie opowiadała, co się wydarzyło.

Bibliotekarz Thomsa był starszym mężczyzną, ale nadal bardzo energicznym. Jego krótkie włosy były całkiem siwe. Nie miał długiej brody - przeciwnie, krótko ją przystrzygł. Mieszkał w małym pomieszczeniu, połączonym z biblioteką. Właściwie to była ona mała i nie znajdowała się w niej za dużo książek. „Elita” tutaj nie przychodziła. Evey nie miała nawet pojęcia o jej istnieniu.

Evey przez następne dni przychodziła do tego miejsca często, ze względu na Jamesa. Bibliotekarz spoglądał na nią nieufnie, ale zawsze ją wpuszczał. Po jakimś czasie, James zaczął wracać do pełni sił i zaczynał opowiadać, że niedługo ucieknie z Araluenu. Evey nic na to nie odpowiadała, ale wiedziała, że to mało prawdopodobne. Przecież mało kto miał pozwolenie na wyjechanie ze stolicy.

Pewnego dnia Evey siedziała przy stole z Jamesem i rozmawiali. Dziewczyna miała w ręku miniaturową strzałę. Wypadła ona kiedyś spomiędzy kart notatnika i Ratchett od tamtej pory zawsze miała ją ze sobą. Była malutka, łatwo można ją było schować. Dodatkowo, była niezwykle ostra, mimo że na aż taką nie wyglądała. Kiedyś Evey dotknęła czubka jej opuszkiem palca i ten zaczął krwawić. Ciekawe, gdyby nasączyć strzałę trucizną...

Bibliotekarz wszedł wówczas do pomieszczenia i spojrzał ze zdziwieniem na Evey.

— Skąd to masz? — zapytał ostro.

Evey spojrzała na niego uważnie, unosząc brew.

A dlaczego miałabym nie mieć? — zapytała.

I wtedy zaczęły się opowieści.


***


Bibliotekarz Thomas opowiadał historię, która została w sporych częściach pozmieniana i ocenzurowana, kiedy Ralph przejął władzę. Starszy pan opowiadał o dawnym Araluenie.

Ponoć kiedyś był to kraj wspaniały, niemal idylliczny. Jego granice były o wiele mniejsze, było to całkiem małe państwo, ale jakże wspaniale! Rządził nim mądry, sprawiedliwy król. Dodatkowo istniał Korpus Zwiadowców. Znajdowało się w nim pięćdziesięciu mężczyzn, którzy świetnie władali łukiem. Wysyłani byli na niebezpieczne misje, chronili swą ojczyznę, ludzi, wolność. Oni by się nie zgodzili na to, co się dzieje w kraju. Wyeliminowanie ich było pierwszym, co uczynił Ralph.

Bibliotekarz opowiedział o wojnach z Mortgarathem, misjach Halta i jego ucznia, później pełnoprawnego zwiadowcy, Willa. Mówił też o wyprawie po zaginione insygnia. (O tym Evey wiedziała już wcześniej - razem z Jackiem starali się wynaleźć o tym jak najwięcej informacji, kiedy dowiedzieli się, że brała tam udział ich przodkini. Jednak teraz dowiedziała się więcej).

Opowiadał też dużo o wolności i sprawiedliwości. Zaczął mówić o buntownikach i Kamiennej Pustyni. Evey dowiedziała się, że ich symbolem była właśnie ta strzała, którą znalazła z notatniku. Dlatego Thomas jej zaufał.

W końcu pokazała mu notatnik. Zaczął go oglądać, z dziwnym błyskiem w oczach. Wyglądał na szczęśliwego i podekscytowanego. Zaczął coś mamrotać i kazał przyjść jej jutro. Musiał coś znaleźć, co pomogłoby w odszyfrowaniu treści.


***


James zaczął już wychodzić z domu bibliotekarza, chociaż Evey błagała by tego nie robił. Przecież ktoś mógł go wydać strażnikom! Dobrze jednak, że nie posłuchał się jej.

Dziewczyna, zgodnie z poleceniem, przyszła następnego dnia do tej biblioteki. Już z daleka wiedziała, że zdarzyło się coś niedobrego. Wywalone drzwi, do których przybita była kartka. W środku porozwalane rzeczy, zniszczone półki, porwane książki. Thomas został zatrzymany z powodu zdrady.


***


Evey nie umiała mu pomóc. Kilka dni później dowiedziała się, że mężczyzna zmarł na wskutek tortur. Wiedziała, że Jamesa nie złapano, ale nie wiedziała, co się z nim stało. Przytłoczyło to ją wszystko.

W dodatku ktoś zaczął podejrzewać Evey. W końcu jeden z żołnierzy zobaczył ją, gdy uwalniała więźniów razem z Nefrą. W dodatku woźnica i strażnik, którego zepchnęła z wozu jaki pierwszego, zaczęli coś opowiadać. Dotarło to do jej ojca. Oczywiście, na razie wydawało się to niesamowicie nieprawdopodobne, ale lepiej dmuchać na zimne. Przecież kiedyś Evey i Jack zamierzali się przeciwstawić władzy.

Dziewczyna zastanawiała się, co by z nią zrobili. Wysłali do jakiejś Akademii, jak Jacka? Nie, mało prawdopodobne. Wydadzą ją za mąż. W końcu była już zaręczona i ślub zbliżał się wielkimi krokami. A później... później stałaby się niewolnicą własnego męża. To było straszne. A o tym, że nienawidziła człowieka, któremu była przeznaczona, nie trzeba chyba wspominać.

Postanowiła więc wyjechać ze stolicy. Dostała zezwolenie na wyjazd do lenna, w którym odbywały się jakieś uroczystości. Przygotowania do tego trwały kilka dni. W końcu byli - ona i służba, gotowi.

Pojechali z nią również Nefra, Ren i Rina. Również chcieli się oni wydostać ze stolicy, a przecież nie było to łatwe. Udawali więc służbę Evey, która ma pomagać jej w czasie wyjazdu. Dzięki temu mogli bezpiecznie opuścić miasto. Na początku podróżowali spora grupą, potem we czwórkę odłączyli się od prawdziwej służby Evey.

Dziewczyna zastanawiała się, czy może im zaufać i opowiedzieć o Kamiennej Pustyni.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Actia dnia Sob 22:30, 15 Cze 2013, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
pawel2952
Strzelec do tarczy


Dołączył: 11 Sty 2010
Posty: 484
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 58 razy
Ostrzeżeń: 3/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 23:57, 10 Lis 2011    Temat postu:

Na piracki okręt mógł się zaciągnąć każdy. Pewnie dlatego też załoga Calico Jack'a nie grzeszyła wyglądem czy manierami. Jednak czego by się o nich nie mówiło, jedno Leonardo musiał przyznać - były z nich dobre chłopaki... dopóki otrzymywali swoją dolę. Zdawał sobie doskonalę sprawę że gdyby nie pieniądze, jego sytuacja mogła być... mniej komfortowa. Jednak zawsze ktoś się musi ciężko natrudzić by w pocie czoła dorobić się na handlu morskim jakiś bogactw. Jest to jednak nic, w porównaniu z trudem jaki podejmują piraci aby ten majątek zmienił swojego właściciela....
Młody kapitan Cortez przebywał właśnie w swojej kajucie wertując stos papierzysk. Na biurku walały się mniej lub bardziej zalane rumem mapy. Niewielka świeca oświetlała zwoje materiału. drzwi kajuty nagle zaskrzypiały i głośno trzasnęły. Leonardo wybity z zamyślenia lekko drgnął i odwrócił się w stronę nieproszonego gościa.
- Gibson, czy ty w dziupli za młodu mieszkałeś, że rodzice nie nauczyli cię pukać do drzwi?
Bosman udał, że tego nie usłyszał. Lub chociaż bardzo się starał sprawiać takie wrażenie ukrywając swój grymas złości.
-Pracowałeś całą noc?- Zapytał dociekliwie bosman oglądając jednocześnie jedną z map zalaną w trunku. Z materiału wciąż ściekały kropelki rumu a na twarzy Gibsona pojawił się wyraz zaciekawienia.
- To dla konserwacji...wiesz, takie karto-mapnicze sprawy. Nie znasz się na tym... - Rzucił pośpiesznie Leonardo aby uniknąć dalszych dociekań bosmana i ukryć swoje niechlujstwo. Machnął niedbale ręką aby bosman już sobie poszedł.
Mężczyzna skierował się opieszale do wyjścia. Udając że coś zgubił próbował zerknąć kapitanowi przez ramię aby chociaż spojrzeć na dokumenty. Zauważył tylko kilka rozmytych liter. Machnął ramionami i wyszedł. Leonardo zerknął jeszcze raz na papiery po czym spalił je w ogniu świecy nie zostawiając żadnych śladów ich istnienia.
Kapitan siedział w swojej kabinie jeszcze godzinę od tamtego czasu. Wybiegł wtedy pośpiesznie na mostek i wydał rozkazy. Na północny-wschód!
Leonardo stał przy sterze, kiedy podszedł do niego bosman.
-Masz jakiś plan?- Zapytał patrząc daleko w morze.
-Aj! - Uśmiechnął się kapitan piratów.

*********

Mile morskie dalej w niewielkim porcie ludność grzmiała. Strach i trwoga ogarnęła całe miasteczko. Żołnierze biegali w szyku przez ulice. Mieszkańcy uciekali czym prędzej do domów. Na ziemi leżała już lekko podmokła od ogólnej wilgoci gazeta z nagłówkiem "Pancernik okręt wojenny pada ofiarą piratów!". Postać w kapturze przemieszczała się powoli, snując się wąskimi uliczkami. Odziały wojskowych nawet nie zwracały uwagi na żebraka w płaszczu. Na port mógł nacierać właśnie otoczony złowrogą legendą okręt piracki Calico Jack. Leonardo, kapitan tego statku nie był postacią którą można było straszyć dzieci gdy nie chciały iść spać. Jego bali się wszyscy. Przydomków miał wiele. Niektórzy twierdzili że nie jest człowiekiem, inni że przebył drogę przez otchłanie piekła... a sam jest demonem. żebrak spoglądał na to co działo się w okolicy. Mieszkańcy barykadowali się w domach, zabijali okna dechami. Całe południowe morze zdawało się żyć legendą o Leonardzie Cortezie, piracie o okrutnej naturze. Mężczyzna w żebraczym stroju lekko się uśmiechnął i skierował w stronę portu. Wskoczył do jednej z niewielkich łodzi. Odwiązał cumę i zniknął we mgle.

**********

Wiadomość strachu docierała dalej i dalej. Od teraz nawet jednostki wojenne miały na sobie odczuć zimny pot strachu widząc powiewającą czarną banderę. Żołnierze zaciskali swoją broń mocniej. Coraz częściej pojawiały się informacje o ostrzelaniu własnych ludzi w strachu przed piratami. Takie pogłoski jednak zaczynały być szybko uciszane. Jednak ludziom nie jest łatwo zamknąć usta. Władze musiały to w końcu dostrzec...
Calico Jack słynął z tego że pojawiał się z nikąd. Bez zapowiedzi. Bez okrzyków bojowych. Jak duch. I równie szybko znikał. Pozostawiając za sobą ciała i zgliszcza. Tak wieść gminna niesie.
Jednak kiedy można było myśleć, że taka sława będzie mu pomocna, stała się jego przekleństwem. Za głowę każdego pirata król Ralph wyznaczył niezwykle wysokie wynagrodzenia. I na tym niestety nie spoczął. Flota wojenna Araluenu mimo iż nieliczna w tych stronach zaczęła się formować w niewielkie grupy eskortujące się nawzajem. Dochodziły także pogłoski o tworzeniu nowej floty w północnej Galii która ma dopaść i zniszczyć każdą piracką łajbę na tych wodach. Mówiono również że Toscania zostanie zdobyta a jej flota zasili szeregi wroga. Era złotego piractwa zaczęła przemijać.... Już na zawsze....


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Actia
Moderator


Dołączył: 12 Gru 2009
Posty: 1075
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 14:49, 17 Sty 2012    Temat postu:

Imperium było podzielone na sześć części. Kiedyś były to kraje, teraz nazywane były one dzielnicami. Nazwy jednak nie zostały zmienione. Araluen, Picta, Celta, Sonderland, Gallia, Iberion – to one wchodziły w skład Imperium. Państwa takie jak Skandia, Teutonia, Alpina, Toscano i Aslava oficjalnie były niezależne, ale w praktyce wychodziło na to, że są w mniejszym (Skandia i Toscano) bądź większym (Alpina, Teutonia) podporządkowane.

Krążyły plotki, że kiedy ktoś zwrócił Ralphowi uwagę na to, że te pięć państw tak naprawdę nie przynależy do Imperium, król odparł: „jeszcze nie”. Co prawda, chyba nie był na tyle szalony, by zaatakować taką Skandię czy Toscano, ale wojna z Teutonią czy Alpiną wydawała się już o wiele bardziej prawdopodobna.

I chyba król zaczął powoli przygotowywać się do wojny.

A ludzie do buntu.

Wielu zastanawia się dlaczego centrum tak wielkiego i potężnego Imperium to Araluen. Przecież to mała dzielnica, która nie ma aż tak wielkiego znaczenia politycznego. Może dzieje się tak przez wzgląd na to, że tutaj wszystko się zaczęło i najprawdopodobniej zakończy. Przynajmniej taką nadzieję mieli buntownicy.

To ciekawe. Władza nie chciała dopuścić do siebie informacji, że ktoś może się buntować. Mimo wszystko, coraz częściej było słychać o takich wiadomościach. Niegdyś było to do nie pomyślenia, ale teraz... To wszystko zapoczątkował ON! A za jego ciosem poszło wielu innych. Już teraz Łowcy ruszali na poszukiwanie tajemniczego mężczyzny, który ponoć zabił pułkownika.

Od czasu ataku na rynku minął miesiąc. Bardzo niespokojny czas. W całym Araluenie częściej spotykało się straż, podobnie było w pozostałych dzielnicach. W więzieniach znajdowało się coraz więcej ludzi. Jeśli ktoś po zmroku kręcił się po ulicach, a zobaczyli go strażnicy, jego los prezentował się nieciekawie.

Do króla dochodziły pogłoski o buntach, ale nie wiedział wszystkiego. Sporo obozów buntowników powstawało w Toscano i Arydii – znajdowali się tam ludzie zarówno z Imperium, tak jak i poza. Chcieli pomóc, a także obronić swoje kraje przed losem, który spotkał na przykład Gallie.

W Araluenie też istniał obóz buntowników. Ciekawe w myśl jakiej zasady tworzyli swój obóz tak blisko władzy. Pewnie, dzięki temu mieli łatwiejszy dostęp do zarodka tego wszystkiego, do początku. A jeśli tutaj, dzięki akcjom propagandowym, rozpylą wśród mieszkańców odpowiednie nastroje, podburzą do działania, to wkrótce rozniesie się to na całe Imperium. W końcu kichnięcie Araluenu powoduje katar Imperium.

Czy jednak nie bali się tworząc obóz tuż przed nosem Ralpha? Oczywiście, to przesada, bowiem do owego miejsca od stolicy było mniej niż dwadzieścia dni. Doliczając jednak wszelkie postoje i niedogodności podróży, wszyłoby więcej. Potem trzeba było przebyć wąwóz i wtedy dopiero dotarłoby się do miejsca właściwego. Do Kamiennej Pustyni.

O miejscu tym krążyły różne legendy. Ponoć ukrywał się kiedyś tam zbuntowany baron, który pod władzą miał niedźwiedziowate bestie oraz jakieś dwa, straszliwe potwory. Król Ralph kiedyś wysłał tam oddział żołnierzy, ale nic nie znaleźli. Na Kamiennej Pustyni nie znajdowało się nic ciekawego, dlatego Ralph, wówczas młody, przestał się tym miejscem zajmować i po prostu zapomniał, zajmując się rozszerzeniem granic Araluenu.

Ale mieszkańcy pamiętali. I postanowili wykorzystać Kamienną Pustynię. Wcale nie było tam tak łatwo się dostać – trzeba był przejść przez Wąwóz Trzech Kroków.

Kamienną Pustynię niegdyś nazywano Górami Deszczu i Nocy.


Waszym zadaniem jest doprowadzenie waszych postaci do Kamiennej Pustyni.
Castagiro w odpowiednim czasie zgłaszał, że chciałby trochę później dołączyć swoją postać, więc on może być w innym miejscu, ale pozostali... Marsz na Kamienną Pustynię!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Actia dnia Sob 22:34, 15 Cze 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adirael
Podpalacz mostów


Dołączył: 24 Paź 2009
Posty: 990
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 1/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 22:57, 26 Sty 2012    Temat postu:

Niech niebiosa strzegą tych, którzy w swej dobroci czynią dobro bezinteresownie, mając jedynie na celu pomoc bliźnim. Jednakże tym razem bogowie nie otoczyli opieką Strikera Amavio. Gdy tylko pierwsze promienie wschodzącego słońca padły na jego twarz, otworzył oczy, a widok, jaki mu się ukazał, należał do najgorszych z możliwych. Dnia poprzedniego przy kolacji nie rozmawiał długo z dziewczętami. Zapragnął wyruszyć niedługo po świcie, a wolał podróżować, będąc w pełni sił. Noc była spokojna. Koszmary nie nawiedzały jego niespokojnego umysłu, ani żadne niepożądane odgłosy nie zakłócały jego odpoczynku. Zło przyszło wraz z jutrzenką. Prowizoryczny obóz trojga bohaterów otoczony został przez grupkę żołnierzy, na których czele stał zakuty w zbroję płytową rycerz, najprawdopodobniej dowódca. Co prawda, broń mieli schowaną, jednakże nie było wątpliwości co do ich zamiarów. Jedyną zagadkę stanowił fakt, po kogo przyszli.
- Mam przyjemność z panem Amarillo? – zapytał kapitan.
A więc po niego. Dziewczęta, póki co, były względnie bezpieczne.
- Tak naprawdę nazywam się Amavio. Striker Amavio. – odpowiedział spokojnym tonem, bez żadnego śladu lęku ani niepokoju.
- Jest pan oskarżony o spiskowanie przeciwko miłościwie nam panującemu królowi Ralphowi, zorganizowanie zbrojnego powstania na terenie prowincji galijskiej, udział w tajnych naradach grupy pod nazwą Timbres, a także o szpiegowanie na rzecz rebeliantów. Czy przyznaje się pan do winy?
- Bezapelacyjnie.
- A zatem zostaje pan aresztowany na mocy aktu oskarżenia. Proszę o pokazanie mi dłoni.
Striker posłusznie wykonał polecenie, a wtedy jego ręce zostały mocno skrępowane solidnie wyglądającym sznurem. Żołnierz, który go unieruchomił, nie należał z pewnością do najdelikatniejszych. Rycerz poczuł nieznaczne pieczenie w miejscu, w którym rzemień obtarł skórę. Niedługo później podstawiono dodatkowego konia, na którego posadzono Strikera. Mężczyzna posłał jeszcze spojrzenie dziewczętom, a w jego oczach trudno było wyszukiwać wstydu, strachu, desperacji i aktu poddania się. Łobuzerski blask świadczył o czymś zupełnie przeciwnym. Striker Amavio nie należał do ludzi, którzy poddają się z byle powodu. Został stworzony do walki i oporu i to właśnie zamierzał czynić. W jego głowie już rodził się plan ucieczki.

***
Z początku milczał. Owszem, był ciekawy, dlaczego oddalają się od miasta, lecz usprawiedliwiał to tym, jakoby mieliby wejść do miasta od przeciwnej strony. Jego spokój został doszczętnie zburzony, kiedy minęli zakręt i weszli na gościniec. W końcu musiał ukorzyć się przed siłą własnej ciekawości.
- Dokąd jedziemy? – zapytał.
- Do więzienia, w którym będziesz czekał na wyrok. Zapadnie on szybko, więc nie musisz się o niego martwisz. To, że twoje ciało niedługo zawiśnie, jest pewne jak to, że Imperium Araluenu przetrwa wieczność.
Całe szczęście. Striker Amavio był święcie przekonany, że królestwo Ralpha upadnie prędzej czy później, więc i jego czekało zbawienie.
- Jesteś już skazany, więc dam jedną radę. Zacznij się modlić do swoich bogów, a może okażą ci łaskę i po twojej śmierci męczarnie, jakim zostaniesz poddany, zostaną nieco ułagodzone.
Cóż, kapitan wydawał się w miarę porządnym człowiekiem. Widać było, że stanowił przykład mężczyzny całkowicie oddanego obecnej władzy, lecz nie był tak okrutny, jak poniektórzy sługusi Ralpha. Nie wykorzystywał swojej pozycji do zdobycia szacunku i bogactw. Strikerowi jednak nadal coś nie pasowało. Jakby jedna odpowiedź stanowiła kolejne pytanie.
- Do jakiego więzienia? Przecież miasto jest w drugą stronę. – zagadnął.
- Jedziemy do samej stolicy, gdzie zostaniesz poddany najwyższemu sądowi, nad którym pieczę będzie sprawował sam król. A razem z tobą staną ci, z którymi działałeś w zmowie.
A więc dorwali i pozostałych. Nie martwił się jednak o nich. Byli na tyle sprytni, żeby samemu sobie poradzić. A jeśli im się nie uda, Striker nie będzie płakał. Łączyły ich tylko stosunki zawodowe, choć niemałą stratą będzie śmierć tak zacnych umysłów, które mogłyby jeszcze przynieść wiele pożytku wspólnej sprawie.
Wędrowali jeszcze przez kilka godzin, kiedy dowódca zarządził postój. Żołnierze po tym, jak rozładowali ekwipunek, okazali łaskę Strikerowi i popuścili mu więzy, aby umożliwić krążenie. Chwilowe nieprzyjemne uczucie spowodowane wdarciem się krwi do dłoni zostało wkrótce zastąpione przez nieopisaną ulgę. Dobrze było rozmasować nadgarstki i przywrócić mięśniom ich dawną sprawność choćby na chwilę. Żołnierze pożywiali się w ciszy i lekkim pośpiechu. Postój nie trwał długo i w kilka minut później byli ponownie w drodze. Ten moment postanowił wykorzystać Amavio. Strażnicy byli, co prawda, trochę wypoczęci krótką sjestą, lecz po posiłku, mimo iż lichym, stali się bardziej ociężali, a ich umysły przyćmiły się nieco. Żołnierze, zdyscyplinowani jak widać, otoczyli Strikera ze wszystkich stron. Musiał więc działać szybko i zdecydowanie, korzystając z przewagi zaskoczenia.
Mackami umysłu sięgnął w głąb samego siebie i zagarnął nieco magii. Już po chwili jego dłonie były znów wolne, a więzy przecięte Cieniem opadły na ziemię. Zaraz dołączył do nich jeden z żołnierzy, przebity przez Strikera od tyłu. Przewaga zaskoczenia pozwoliła rycerzowi powalić jeszcze jednego strażnika, lecz nie udało mu się pozbawić go przytomności. W takim rozrachunku miał przed sobą czterech nieopancerzonych uzbrojonych jedynie we włócznie, a także jednego okrytego solidną blachą z ogromnym mieczem przypasanym do pasa. Striker wyciągnął stopy ze strzemion i skoczył, posyłając na ziemię jednocześnie dwóch przeciwników. Przy okazji udało mu się wbić ostrze wytworzone z Cienia prosto w gardło. Do walki przystąpili pozostali żołnierze, korzystając z przewagi dystansu, na jaki pozwalały im długie włócznie. Amavio poradził sobie z tym problemem, uchylając się z niezwykłą gracją przed większością ciosów, przy okazji strącając groty włóczni celnymi cięciami Cienistymi ostrzem. Pozbawieni broni, musieli zejść z koni i sięgnął po długie noże myśliwskie. Jednakże chwyt, jaki zastosowali do ich trzymania, świadczył o braku przygotowania do walki tymże rodzajem broni. Już niedługo pozostanie po nich zwykłe mięso. Striker wątpił, aby tak się stało. W tym momencie ktoś powinien…
…kapitan wyszedł rycerzowi naprzeciw, torując sobie drogę wśród podwładnych ruchami barczystych ramion.
- Stań do walki ze mną, zamiast skazywać na śmierć niewyszkolonych żołnierzy. Stań do walki jak rycerz z rycerzem.
- Z przyjemnością – oświadczył Striker.
Wtedy skrzyżowali klingi.

***
Kilka minut później było po wszystkim. Kapitan nie był zbyt wymagającym przeciwnikiem, choć wyszkolenie otrzymał solidne. Nie mógł się jednak mierzyć z potomkiem Księstwa Veliteru dodatkowo szkolonemu w Szkole Sadufei. Musiał uznać wyższość przeciwnika i prosić o litość dla jego podwładnych. Cios spadł na jego czaszkę gwałtownie, doprowadzając do oczywistej śmierci. Strikier zwrócił się do żołnierzy.
- Jedźcie. Zdajcie raport waszemu królowi i przekażcie mu pozdrowienia od Strikera Amavio, człowieka, który już niedługo doprowadzi do upadku jego ogromne Imperium.
A gdy jego słowa przebrzmiały, odwrócił się i odjechał na koniu kapitana, który mu się prawnie należał. Pojechał w dal, nie znając celu, mając na nadzieję, że spotka go niezwykła przygoda.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Actia
Moderator


Dołączył: 12 Gru 2009
Posty: 1075
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 21:15, 28 Sty 2012    Temat postu:

Liście na drzewach trzęsły się delikatnie, dając ponieść się melodii lekkiego wiatru. Służący już od świtu krzątali się po ogrodzie, dbając by wszystko było w jak najlepszym porządku. Wielu pochylało zmęczone plecy, zajmując się strzyżeniem trawy. Sir Ratchett nienawidził, gdy trawa była zbyt długa; on musiał mieć ją odpowiednio przyciętą, najlepiej byłoby jeszcze, aby służba zrobiła to równo.

Jeden z pracowników, przerwał robotę, coby otrzeć czoło, na którym perlił się pot. Jednakże nie zdążył tego dokładnie wykonać, a już poczuł uderzenie z ręki jednego z nadzorców. Trudno pracować w takim upale, jaki występował w końcówce tegorocznego lata. Promienie słoneczne leniwie zaglądały przez okno, starając się obudzić istotkę śpiącą w owym pomieszczeniu. Czyn ten jednak się nie udał, ba!, nawet odniósł skutek odwrotny do zamierzonego.

Evey nie obudziła się nawet wtedy, gdy ktoś zapukał do jej pokoju — na początku lekko, a potem wręcz załomotał. Dziewczyna wymamrotała coś tylko przez sen i przewróciła się na drugi bok, szukając wygodniejszej pozycji. Dopiero, kiedy ów ktoś wszedł do jej komnaty i potrząsnął ją za ramię, obudziła się. Powoli otworzyła wciąż senne powieki. Wciąż nie do końca dobudzona, przestraszyła się lekko, widząc przed sobą ciemną postać. Prędko usiadła na łóżku i odruchowo odsunęła się bardziej do ściany.

— Niech panienka wybaczy – powiedział prędko ów człowiek. No tak, to służący, któż by inny? – Nie chciałem wchodzić bez pozwolenia, ale ojciec panienki, szlachetny sir Ratchett, kazał panience zejść na dół, żeby przywitać się z ważnym gościem... Według słów panienki ojca, panienka ma to zrobić w jak najkrótszym czasie.

Dziewczyna skinęła głową, w niemym potwierdzeniu, że rozumie. Służący odszedł. Zaskakujące. Evey miała problemy z bezsennością już od jakiegoś czasu. A kiedy w końcu udawało jej się usnąć, jej sen był krótki, przerywany, lekki, a kiedy się budziła, towarzyszyło jej uporczywe uczucie niepokoju. Ale kiedy w końcu udało jej się zasnąć porządnym, twardym snem, dzięki czemu miała okazje wstać wypoczęta, oczywiście ktoś musiał ją obudzić. Pufnęła z irytacją. W tej chwili czuła złość niemal na cały świat. Oczywiście, było to irracjonalne zachowanie, ale Ratchett była przyzwyczajona do wygody i tak dalej. Po chwili jednak otrząsnęła się z tego stanu i zeszła z łóżka.

Kiedy ucichły kroki służącego, Evey odczekała jeszcze chwilkę, poczym wyszła na korytarz. Podeszła do schodów i lekko wychyliła się poprzez barierkę, starając się usłyszeć głosu, które dochodziły z dołu. Przez chwilę nasłuchiwała, starając się rozróżnić poszczególne wypowiedzi. Przez większość czasu mówił jej ojciec, ale wreszcie ktoś wtrącił się do rozmowy. Ratchett zagryzła wargę, kiedy rozpoznała owy głos. Oto on, Valentinien Adlington, jej przyszły małżonek.

Właściwie nie byli jeszcze nawet narzeczeństwem, ale to tylko kwestia czasu. Małżeństwo to opłacało się obu rodzinom, przyniosłoby ogromne korzyści. Evey wiedziała, że zaręczyny są już zaplanowane, już niedługo. W mniemaniu chyba wszystkich nie było możliwości, aby Ratchett odpowiedziała nie, musi się zgodzić. Toż to taki świetny interes! Evey wolała nie wyobrażać sobie reakcji ojca na jej odmowę.

Zniesmaczona, wróciła do swej komnaty. Wyciągnęła JEGO dziennik i różne papierzyska. Nadal nie umiała przetłumaczyć treści dziennika, ale przynajmniej od bibliotekarza dowiedziała się więcej. Teraz trzeba tylko odpowiednio wykorzystać owe informacje. Przerzuciła wszelkie karty z informacjami o m.in. Kamiennej Pustynie, której do tej pory udało się jej zdobyć i wyciągnęła mapę. Postukała w nią miniaturową strzałą, którą od jakiegoś czasu trzymała w ręku. Bibliotekarz twierdził, że jest ona symbolem buntowników. Mała, łatwo ją ukryć, a dodatkowo niezwykle ostra. Nasączona trucizną może stanowić niezłą broń... Nie chodzi tylko o zabójstwo wroga, ale także i siebie. Niektórzy woleliby zginąć, niźli trafić do niewoli, gdzie jeszcze zdradziliby cenne informacje na temat buntowników. O tak, miniaturowa strzała była dobrym pomysłem. Poza tym, ponoć również symbolizowała zwiadowców, którzy niegdyś prężnie działali w całym kraju...



Valentinien Adlington był mężczyzną zbliżającym się ku trzydziestce. Miał dłuższe blond włosy, które gładko zaczesywał do tyłu. Miał kozią bródkę, którą nad wyraz często dotykał. Stał teraz przy kominku, w domu Ratchettów i raczył się winem, będąc pogrążonym w konwersacji z gospodarzem. Właściwie, to głównie słuchał monologu Ratchetta, ale był odbiorcą komunikatu, toteż to wydarzenia można nazwać rozmową.

Wtem z piętra zeszła Evey. Uśmiechała się kurtuazyjnie, spoglądając na tych dwóch mężczyzn, chociaż najchętniej ominęłaby ich. Usta jej ojca rozciągnęły się w fałszywym uśmiechu i Ratchett przyciągnął do siebie córkę.

– Widzę, że nasza śpiąca królewna w końcu wstała – powiedział, z udawaną słodyczą. Stopień lukru w jego głosie był tak wielki, że aż mógł zemdlić.

Evey wyciągnęła rękę, a Valentinien ujął ją lekko i musnął wargami jej dłoń. Oczywiście, po kurtuazyjnym przywitaniu, Adlington rzucił jakiś sztampowy komplement. Evey miała ochotę przewrócić oczami, ale zamiast tego podziękowała i odwdzięczyła się czymś podobnym, jak to się od niej wymagało. Następnie rozmowa zeszła na przyjęcie, które miało odbyć się już niedługo. To właśnie podczas Uczty Śmierci – jak nazywała to wydarzenie w myślach Evey, Valentinien miał się oświadczyć. Oficjalnie młoda Ratchett nic o tym nie wiedziała, ale nietrudno było się tego domyślić. Wielu już nie mogło się tego doczekać, ale Evey do tego grono nie należała. Właściwie, nie zamierzała do tego dopuścić.

Tak, to będzie tuż po moim powrocie z mojej podróży – powiedziała, starając się włożyć w to zdanie jak najwięcej entuzjazmu, jednocześnie uśmiechając się niewinnie.

Ojciec aż zachłysnął się trunkiem, którego to wziął właśnie potężny łyk. Zmarszczył swe krzaczaste brwi i łypnął podejrzliwie na córkę. Chciał już coś burknąć, ale wtem przypomniał sobie o towarzystwie, toteż z powrotem przyjął maskę troskliwego, dobrego taty.

– Hm? Podróży? – ni to powiedział, ni to zapytał.

Tak, panie ojcze, podróży – przytaknęła Evey. – Przecież pan ojciec wyraził na to zgodę. Mam pojechać, razem ze służbą, ma się rozumieć, do pobliskiego lenna, Gorlanu.

– Oczywiście, oczywiście – odparł prędko Ratchett. Rzecz jasna, ta myśl go nie urządzała, ale przecież nie zabroni jej tego przy Valentinie, skoro podobno wcześniej na to wyraził zgodę. – To dobry pomysł, trzeba zobaczyć jak się żyje w innych miejscach, żeby jeszcze bardziej docenić naszą stolicę – dodał, tym razem spoglądając na Adlingtona.



Podróż rozpoczęła się już następnego dnia. Oprócz Evey i jej służby, jechała jeszcze Nefra oraz rodzeństwo Rina i Ren. Oczywiście, dotarcie do lenna Gorlan i cała ta trasa, były tylko przykrywką. Tak naprawdę, Ratchett zamierzała dotrzeć na Kamienną Pustynię. W Gorlanie chciała opuścić służbę i dalej rozpocząć samotną wędrówkę. No dobrze, nie samotną, bo wtajemniczyła swój plan Nefrą, z którą to zamierzała się tam udać. Natomiast Rinie i Renowi nic nie mówiła, bo nie wiedziała jeszcze, czy może im zaufać. Ale oboje chcieli wydostać się ze stolicy, a że ostatnio to było niezwykle trudne, postanowiła im pomóc. W końcu akurat dla niej nie stanowiło to problemu.

Kilka dni później dotarli do Gorlanu. Ulokowali się w jakiejś dobrej karczmie. Minusem był jednak brak miejsca dla pozostawienia koni i wozu, także zostawili to w innym miejscu. Oczywiście, nadającym się do tego. Korzystając z ogólnego zamieszania, Evey wraz z Nefrą, Riną i Renem wymknęli się. Nie, Evey nie zamierzała teraz uciekać, ale skoro już są w lennie, można by się rozejrzeć. A milej zrobić to bez uważnego spojrzenia służby, która wiecznie pilnowała młodą Ratchett.

Spacerowali, oglądając starannie wiele rzeczy, kilka godzin. A kiedy wrócili do karczmy... Właściwie to nie mieli do czego wracać. Budynek płonął, a przed nim stali żołnierze Ralpha. Wielu z nich grzebało w rzeczach, które najwyraźniej powywalali z okien, mając nadzieję, że znajdą wśród tego coś cennego. Inni żołnierze stali przy wozach i brutalnie wciągali do nich związanych ludzi. Jeden ze zbrojnych krzyczał, że karczma była zbiorowiskiem zdrajców, a oni, z rozkazu króla, ich ujarzmili.

Evey miała ochotę zacząć z nimi walczyć. Chciała uwolnić więźniów. Ale wiedziała, że to nie ma sensu, że żołnierzy jest ich zbyt wielu. We czwórkę mogli się tylko bezsilnie przyglądać. Zresztą, zbrojni zaczęli brutalnie rozpędzać ludzi, którzy zaczęli się zbierać w pobliży. Kiedy jeden wieśniak, uniósł kosę, został zamordowany. Wraz z kilkorgiem ludzi stojącym w pobliżu.

– Taka jest cena stawiania oporu – powiedział żołnierz, a potem charknął i splunął na jakiegoś człowieka.

Najrozsądniej było więc wycofać się.

Szybkim krokiem ruszyli więc ku miejscu, gdzie zostawili konie i wozy wraz z ich dobytkiem. Widząc reakcję Rina i Rena, ich wściekłość, chęć zmienienia tej sytuacji, Evey postanowiła zaufać rodzeństwu. Pokrótce opowiedziała im o Kamiennej Pustyni i poinformowała, że teraz zamierza tam się udać. Żeby coś robić, żeby już nigdy więcej nie być świadkiem takich sytuacji.


Na miejscu wzięli najpotrzebniejsze rzeczy oraz pięć koni – cztery dla nich, jeden dodatkowo. Wóz by tylko ich spowolniał, a poza tym był niepraktyczny w terenach, do których się udawali. Przecież musieli przebyć m. in. Cierniowy Las oraz Równinę Uthal. Tak, Evey miała nadzieję, że uda im się ominąć mokradła.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Actia dnia Sob 22:35, 15 Cze 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Raqasha
Emerytowany zwiadowca


Dołączył: 04 Lis 2009
Posty: 1541
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ś-wa
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 10:04, 04 Lut 2012    Temat postu:

W towarzystwie dziewcząt, brata i lemura, Rina podążała wąską ścieżką. Była trochę rozkojarzona sytuacją, która zdarzyła się zanim wyjechali. Wciąż miała przed oczami obraz żołnierzy zabijających niewinnych ludzi, ot tak. Kiedy poczuła miękkie futerko otrząsnęła się z rozmyśleń i spojrzała na Fredzia, a następnie na drzewa i krzewy emanujące z każdych stron fotosyntezą, ale także grozą, ponieważ te roślinki były wszędzie! Od razu przyszło jej na myśl, że jadą przez Cierniowy Las, chociaż nie było to prawdopodobne. Taa, legendy głosiły, że wielu śmiałków nie wydostało się stąd żywych. Sama nie wiedziała czy w to wierzyć, ponieważ wieśniacy nadmiernie używali środka stylistycznego, zwanego hiperbolą. Spojrzała na mroczne konary drzew i w przepływie jakiegoś wewnętrznego strachu rzuciła w nie falą ognia, który od razu osmolił korę drzew. W głowie wytworzyła jej się taka wizja, że te drzewa w ramach 'odwdzięczenia się' trafiają w nią kulami energii. Wyglądało to mniej więcej tak:
[link widoczny dla zalogowanych]
W przepływie paniki spojrzała na towarzyszy. Ich twarze wyrażały wielkie zdziwienie, a lemur w trosce o swoje bezpieczeństwo skoczył na ramię Rena.
Co się ze mną dzieje. Chyba powinnam się leczyć... - przemknęło dziewczynie przez myśl.Rina odwróciła głowę, aby nikt nie widział, że po jej policzku spływa łza.
W chwili obecnej nikt nie poruszył tego tematu. Czworo jeźdźców, pięcioro koni + lemur jechało wąską ścieżką wśród mrocznej zieleni...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mihex
Podpalacz mostów


Dołączył: 25 Gru 2009
Posty: 788
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 21:25, 05 Lut 2012    Temat postu:

- Taka jest cena stawiania oporu.- Powiedział jeden z żołnierzy stojących koło płonącej karczmy.
Ręka Rena powędrowała ku rękojeści katany. Był gotowy wyskoczyć i zaatakować wszystkich napastników, ale resztki zdrowego rozsądku powstrzymały go przed popełnieniem takiego wielkiego błędu.
***
Las robił się coraz gęstszy, a ilość światła przechodzącego przez liście także się zmniejszyła, przez co las wydawał się mroczniejszy. Chłopak spojrzał w górę.
- Wygląda zupełnie jak tamten…- pomyślał i wrócił myślami do tamtego dnia, dnia gdy był jeszcze uczniem.

***
- Jeszcze raz! - Rozległ się głos na placu ćwiczebnym. Młody chłopak wyprostował się i otarł pot z czoła w rękaw swojego stroju. Spojrzał na swojego mistrza, był to wysoki i muskularny mężczyzna blisko pięćdziesiątki. Stał wyprostowany, ubrany w bogaty strój który zdradzał jego przynależność do szlachetnego rodu, ale mimo to Mistrz nie popierał króla Ralpha. Szkoła mieściła się w zamku, leżącym na północy Araluenu. Zamek także był własnością Mistrza. Wtedy jeszcze dwunastoletni Ren spojrzał na swojego mistrza błagalnym wzrokiem, zbliżał się już wieczór, a on ćwiczył już długo, ale mistrz nie miał zamiaru mu odpuszczać tylko powtórzył.
- Jeszcze raz! – Ren nie dawał jednak za wygraną.
- Mistrzu, może skończmy już na dzisiaj. Jestem zmęczony.
- Nie marudź tylko wracaj do ćwiczenia.
- Ale…
- Żadnych ale. – W tym momencie Ren uznał, że nie ma sensu więcej protestować, więc wrócił do zadania. Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści drewnianej katany, przyjął postawę i spojrzał na swojego oponenta, był to mężczyzna w wieku około pięćdziesiątki, średniego wzrostu, dość postawny, ale wciąż dobrze posługujący się mieczem, nazywał się Fat i był jednym z najbliższych przyjaciół Mistrza, on także stał w postawie gotowy do walki. Ren po raz kolejny rzucił się w stronę przeciwnika wykonując serie ciosów, które ten jednak z łatwością parował. Fat wyczekał tylko na moment gdy młody chłopak popełni błąd i zadał wtedy poziomy cios z lewej strony, który dosięgnął swojego celu i wtedy prosty drewniany miecz trafił w bok dwunastoletniego Rena, który na chwilę stracił dech i padł na kolana. Wynik walki był wciąż ten sam, a chłopak miał coraz mniej sił.
- Hej, Henry, on ma dość.- Krzyknął Fat do przyjaciela, który przyglądał się ćwiczeniom.
Mistrz tylko skinął głową i krzyknął.
- Dobrze, na dziś koniec. Idź się umyć, zjedz coś i wypocznij, jutro czeka cię nowe zadanie.
Fat, mógłbyś przygotować kolacje?- Spytał Henry przyjaciela, który pełnił rolę lokaja na zamku, a także pomagał w treningach jako sparing partner.
Ren nie wiedząc co to za zadanie go czeka udał się spokojnie do pokoju, po tych 2 latach spędzonych na naukach na Zamku Worthal nauczyły go aby nie zadawać pytań dotyczących treningu, ponieważ i tak nie uzyska odpowiedzi. Mimo to nie mógł oprzeć się swojej ciekawości i myślał nad tym intensywnie. Mimo tej nieustannej gonitwy myśli usnął bez większego problemu.
Ren poczuł podmuch wiatru na twarzy, otworzył ostrożnie oczy, bo słońce lekko go oślepiało.
- Chwila… Słońce!? pomyślał Ren, to było niemożliwe, w jego pokoju okno było zbyt małe, aby słońce aż tak przeszkadzało. Rozejrzał się i po chwili nie mógł uwierzyć w to co widział, był w lesie, a jedyne co znalazł koło siebie to katana, trochę jedzenia oraz list. Otworzył go powoli i odczytał to co było na nim zapisane. Był to list od jego mistrza, mówił mu, że zostawił go w lesie niedaleko zamku, po to aby nauczyć go przetrwania i orientacji w terenie.
- To bardzo w jego stylu… Pomyślał Ren, który wiedział, że u jego mistrza takie pomysły nie są niczym dziwnym, ponieważ jego metoda nauczania była… Cóż, nie należała do tych standardowych. Zebrał się w sobie i kontynuował czytanie. Reszta informacji dotyczyła mniej więcej kierunku w jakim ma się udać. Miał kierować się na północny zachód, więc wziął swoje rzeczy, wyznaczył kierunek i ruszył wprost na południe… Tak, Ren potrafił sporo, ale posiadał także beznadziejny zmysł orientacji w terenie.
Mijał właśnie trzeci dzień od początku jego wyprawy, siedział właśnie nad małym ogniskiem rozpalonym w małej jaskini która służyła mu za schronienie przed deszczem. Dookoła panował mrok, drzewa i krzaki wydawały się jakby żywe i jakieś mroczne. Piekł właśnie królika którego upolował kilka godzin wcześniej, gdy usłyszał jakieś dźwięki, spojrzał w kierunku z którego dochodził hałas, sięgnął ręką po miecz, co była bardziej odruchem jak przejawem strachu, ponieważ Ren od dziecka przejawiał nadzwyczajną odwagę i pewność siebie, którą większość nazwała by głupotą. Z miejsca z którego dochodził hałas wyłoniły się dwa cienie, przyczyna hałasu. Okazały się nim dwa wilki wiedzione widocznie zapachem jedzenia. Ren ani drgnął, a wilki zbliżały się do niego. Nagle szybkim ruchem wziął leżący koło paleniska duży kamień i cisnął nim w jednego wilka, który padł na ziemię pod siłą uderzenia kamienia w jego głowę. Drugi zaczął biec w stronę Rena, chłopak szybkim ruchem poderwał się na równe nogi i wyciągnął katanę z pochwy, miał już rzucić się do ataku na wilka gdy przypomniał sobie jak kończyło się to na treningach. Zamiast tego zastygł w pozie typowo obronnej i poczekał na atak. Wilk rzucił się w stronę Rena z wyciągniętymi pazurami, ale niedoleciał do chłopaka, ponieważ ten zdążył zadać szybie oraz silne cięcie znad głowy które powaliło wilka na ziemię, oraz częściowo rozcięło jego czaszkę. Odrzucił ciało wilka który legł mu u stóp i podszedł do drugiego, ten był wciąż żywy Ren chcąc się ulitować nad biednym zwierzęciem poderżnął mu gardło. Potem jak gdyby nigdy nic wrócił do swojej poprzedniej czynności, to nie był ostatni raz gdy spotkała go taka przygoda.

- Henry, czy nie uważasz, że chłopak powinien już wrócić? To już w końcu tydzień, a my zostawiliśmy go w odległości maksymalnie dnia drogi piechotą od zamku. W końcu to tylko dwunastolatek… - Powiedział Fat do swojego przyjaciela siedząc w jadalni delektując się herbatą.
- Spokojnie, jeśli nie dał by rady nie miał by po co się tu uczyć. – Odpowiedział stary mistrz biorąc przy tym łyk naparu.
- Ale jednak to nadal dziecko. – nie ustawał lokaj. Dyskusja trwała by dalej gdyby nie to, że w tej samej chwili do jadalni weszła jakaś postać. Była niska i ubrana w poszarpane ciuchy, w jednej ręce trzymała zakrzywiony miecz, a w drugiej ciągnął linę do której przywiązany był dzik. Martwy.
- No i jest.- powiedział mistrz z lekkim uśmiechem na twarzy.
Ren nic nie powiedział tylko spojrzał na swojego mistrza wzrokiem który mógł zabić.

***
Z zamyślenia wyrwał go hałas i lemur wskakujący mu na ramię. Przyczyną zamieszania była jego siostra Rina, nie do końca było wiadomo o co jej chodziło, ale nikt z zebranych wolał się w to nie mieszać.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jenny
Porwany przez Skandian


Dołączył: 25 Gru 2009
Posty: 1059
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 3/3
Skąd: Kalisz
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 17:52, 21 Lut 2012    Temat postu:

Marika z wszystkich sił nie robić głupich min, słysząc opowieść mężczyzny. Striker z pewnością jest iluzjonistą – to przedstawienie przed karczmą było nieco przerysowane, ale jednak prawdziwe – tylko że iluzjoniści nie są tak… wylewni? W końcu z jednym z nich mieszkała, więc chyba powinna coś o tym wiedzieć. Dziewczyna nigdy nie zapomni trudu jaki włożyła, by nawiązać z bratem nić porozumienia. Chociaż… Może to po prostu Ian taki był? Ludzie go odtrącili, sądząc, że nie ma w sobie magii. Nie doceniali jego zdolności. Zamknął się w sobie, czując się niepotrzebnym.
Tak czy inaczej –Striker Amavio jej się nie podobał. Nie wie czy przez Emmę, czy w tym facecie jest coś podejrzanego, ale Marika nie ma zamiaru mu ufać.
Blondynka postanowiła nie wtrącać się w rozmowę, zjadła więc swoją część kolacji i poszła spać, mając nadzieję, że rano wraz z Emmą będą jeszcze żywe.

***

Kiedy tylko jutrzenka rozpromieniła nocne niebo, Marika poczuła, że coś jest nie tak. Ktoś wdarł się na obozowisko. Poruszał się cicho, ale nie bezgłośnie. No i te ciężkie kroki, od których drży cała ziemia… Otworzyła nieco oczy, starając się nie ruszać przez przypadek. Z przymrużonych powiek zauważyła królewskich żołnierzy. Dwóch, czterech, sześciu, ośmiu… Oddech przestał być regularny.
Wiedziałam, że powinniśmy uważać! Ale nie! Tej wiedźmie zachciało się nocować na łączce w obecności towarzysza podróży, psia krew!
Żołnierze przeszli jednak obok niej i Emmy.
- Mam przyjemność z panem Amarillo? – zapytał kapitan.
Zbliżyli się do Strikera.
- Tak naprawdę nazywam się Amavio. Striker Amavio.
Marika udała, że się przeciąga i ziewa. Ludzi króla jednak nie zwrócili na nią uwagi. Podsunęła się więc do Emmy, by ją obudzić, lecz i ta już nie spała i przyglądała się wydarzeniom.
- O co chodzi? Co się dzieje? Jeśli nielegalnie tu spaliśmy, to winę ponosimy przede wszystkim my… - zaczęła Emma, lecz i ją straż całkiem zignorowała. Marika szturchnęła ją łokciem w żebra.
-Cicho bądź! – szepnęła. - Lepiej się stąd zabierajmy. Weź nasze rzeczy, konie i idź do lasu. Jak najszybciej i jak najciszej.
Gdy jedna w pośpiechu zgarniała wszystkie rzeczy, druga podeszła do Strikera i żołnierzy.
- Jest pan oskarżony o spiskowanie przeciwko miłościwie nam panującemu królowi Ralphowi, zorganizowanie zbrojnego powstania na terenie prowincji galijskiej, udział w tajnych naradach grupy pod nazwą Timbres, a także o szpiegowanie na rzecz rebeliantów. Czy przyznaje się pan do winy?
- Nie, to musi być jakaś pomyłka – powiedziała Marika.
Wiedziałam, że z tym kolesiem jest coś nie tak.
- Bezapelacyjnie.
- A zatem zostaje pan aresztowany na mocy aktu oskarżenia. Proszę o pokazanie mi dłoni.
- Nie no. Nie mogą panowie go tak po prostu zabrać!
Oczywiście, że mogli. I to zrobili, nie zwracając większej uwagi na dziewczynę. Nie zależało jej na tym. Ani na nim. Grunt, żeby żołnierze nie sądzili, że dziewczyny się dziwnie zachowywały puszczając Strikera wolno, bez żadnych sprzeciwów.
Amavio spojrzał na nią i na oddalającą się Emmę bez wstydu, strachu, desperacji i aktu poddania się w oczach. Ludzie króla go zabrali, Marika jednak wiedziała, że iluzjonista zrobi wszystko, byle nie gnić w więzieniu. Niewykluczone, że jeszcze się spotkają.
Dziewczyna, niby ze smutkiem, odwróciła się plecami od żołnierzy i Strikera plecami i zaczęła biec w stronę, w którą wcześniej udała się jej towarzyszka, nie zbierając już tego, czego nie zdołała już wziąć Emma. Nigdy nie była za dobra w kontrolowaniu żywiołu powietrza, jednak tym razem wiatr okazał się dla niej łaskawy i przyniósł jej część rozmowy strażników.
- Stary, czy wiesz coś o rodzeństwie Curtisa?
- Nie, nic nie wiem. Ale jakby miał, to by pewnie coś o nim powiedział, nie? A czemu pytasz?
- Bo jedna z tych dziewczyn była strasznie do niego podoba…

***

Komires, miasteczko na „granicy” z Płaskowyżem, do którego mieli się udać Striker, Emma i Marika, nie istniało. Choć jeszcze kilka dni temu miało się całkiem dobrze. Zgliszcza, które po nim zostały, nie wskazywały jednak na to, by doszło jedynie do pożaru.
- Trzeba pomóc tym ludziom.
- Jakim ludziom?
- Tym, którzy stąd uciekli przed tym, co tu się stało.
- Niby dlaczego?
- Może nam później pomogą? Może dostaniemy coś w zamian? Może… Może po prostu by tak wypadało?
- Ty i to twoje dobre serduszko…
- A masz coś innego do zrobienia?
- No w sumie…
- To idź! Paszła won!
Emma rozejrzała się po ruinach, po czym udała się kłusem na zachód, gdzie, według śladów, udała się żywa część mieszkańców Komires.
Marika tym czasem intensywnie zastanawiała się, w którą stronę ruszyć. Na północ czy na północny-wschód? Którędy najlepiej będzie jechać na Gorlan?
Dziewczyna wyciągnęła mapę, przestudiowała ją, po czym... Ruszyła galopem za Emmą.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Jenny dnia Wto 17:54, 21 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adirael
Podpalacz mostów


Dołączył: 24 Paź 2009
Posty: 990
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 1/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 10:47, 22 Lut 2012    Temat postu:

Stojąc na podwyższeniu, przemawiał głosem tak tubalnym, by jego słowa dotarły do wszystkich zebranych, którzy przyszli posłuchać jego kazania.
– Bracia i siostry, oto nadchodzi dzień, w którym ramię w ramię przywrócimy temu miejscu radość i dobrobyt.
W grubym i obszernym ubraniu kapłana było mu strasznie niewygodnie i duszno, lecz póki tłumy gawiedzi stały po jego stronie, nie mógł się wycofać.
– Kiedy nastanie dzień, w którym pokażemy Ralphowi wolę jego ludu, będziecie ze mną?
Odezwało się jedynie kilka osób, a nawet do ich głosów wkradła się niepewność. Striker musiał stać się bardziej przekonujący, jeśli chciał dopiąć swego.
– Jak długo jeszcze wasze rodziny zniosą ucisk monarchy? Czy chcecie, by wasze dzieci i wnukowie dorastali w tak okrutnych czasach?
Trafił w czuły punkt. Większość tu zebranych miała rodziny i martwiła się o nią, że w każdej chwili żołnierze Ralpha mogą uczynić im krzywdę.
–Jeśli chcecie zapewnić pomyślną przyszłość waszemu potomstwu, stańcie do walki.
Tym razem odezwało się więcej głosów, a z każdą chwilą ta liczba wzrastała. Burzliwe nawoływania i głośne oklaski przywołały jednak pobliski patrol, który zaczął się przedzierać do przodu. Striker zauważył żołnierzy i zdał sobie sprawę, że ma mało czasu.
- Spójrzcie, kto przychodzi między poczciwych ludzi. Zbratali się z Ralphem, by dzielić jego poglądy i chwalić uczynki.
Gawiedź zwróciła swą uwagę na patrol, który zaniepokojony zatrzymał się w gotowości do walki. Jeden z nich, który najpewniej był dowódcą, wysforował się nieco naprzód i powiedział:
- Ta manifestacja jest nielegalna. Rozejść się albo będziemy musieli użyć broni.
Na potwierdzenie swych słów zaprezentował swą włócznię, uderzając tępym końcem o ziemię. Lud przerażony możliwością kary zaczął się powoli rozchodzić. Widząc to, Striker pokręcił głową. Mieszkańcy tej wioski nie zdążyli jeszcze wyzbyć się wszystkich lęków, mimo że ich zapał był tak wielki. Było po prostu za wcześnie, by myśleć o powstaniu ludzi tak niskiego stanu. Gdyby zdołał dotrzeć na dwory szlacheckie, być może udałoby mu się nakłonić do tego możnych panów, mających pod swoją komendą wielu żołnierzy, jednak mało który wielmoża wpuściłby w swoje otoczenie byle kogo.
Patrol zbliżał się do niego. Najwidoczniej uznali go za inicjatora tego spotkania, co było rzecz jasna prawdą, i zamierzali ukarać go w sposób jak najbardziej stosowny. Żołnierzy było zaledwie czterech i Stiker nie wątpił, że poradziłby sobie z nimi, aczkolwiek tym sposobem mógłby się łatwo zdemaskować. Niecodziennie w końcu widzi się kapłana zabijającego niewinnych strażników. Jednakże w jego głowie szybko zaświtał plan, z którego mogły wyniknąć podwójne korzyści.
– Spójrzcie, ludzie. Nadchodzą, by ukarać uduchowionego człowieka. Chcą pojmać kapłana za te kilka słów prawdy, które wygłosił. Czy takie zachowanie jest godne?
Jego słowa ponownie przyciągnęły uwagę powoli rozchodzącego się tłumu, który ponownie zaczął zbijać się w gęstą masę. Kilku zwalistych chłopów, pewnie drwali lub kowali, stanęło między Strikerem a żołnierzami. Chwilę później dołączyli do nich kolejni, tworząc żywy mur.
– Tak, moi drodzy bracia i siostry. Jeśli potrafimy się zjednoczyć, by osiągnąć tak niewielki cel, zjednoczymy się także, by odzyskać nasze królestwo.
Ponowny okrzyk wybuchł wśród ludu, napawając strażników niemałym przerażeniem. Jednakże w tym samym momencie przechodził niedaleko kolejny patrol, lecz tym razem nieco bardziej liczebny. Podszedł zbadać tę sytuację, a zobaczywszy widok tak niecodzienny, dołączył do pozostałych żołnierzy. Liczba strażników w dalszym ciągu była o wiele mniejsza niż chłopów, jednakże byli oni uzbrojeni i opancerzeni. Zbyt wielu ludzi mogło zginąć tego dnia. Jednak nim Striker podjął jakąkolwiek decyzję, tłum zrobił to za niego. Po prostu rozbiegł się we wszystkie strony, tworząc takie zamieszenie, jakiego to miasto jeszcze nie widziało w swoich dziejach. Ktoś pociągnął Strikera za ramię, ściągając go z podwyższenia i prowadząc w labirynt wąskich uliczek.
- Musisz zdjąć swą szatę, ojcze. Stałeś się zbyt sławny i nie możesz ryzykować rozpoznania.
Był to zaledwie chłopiec, a przejawiał mądrość, jakiej niekiedy brak u starszych. Stiker zrobił, co mu poradzono i już chwilę później cieszył się chłodem, jaki objął jego ciało po zdjęciu grubego materiału.
- Czy ruszysz teraz ku Kamiennej Pustyni, ojcze? – zapytał chłopiec z niezwykłym zapałem, którego Amavio nie zrozumiał. Kompletnie nie kojarzył takiego miejsca. Być może kiedyś obiło mu ono o uszy, ale nie przywiązał do tego większej wagi.
– Co to za miejsce? – odpowiedział pytanie, które odmalowało na twarzy chłopca jeszcze większe zdziwienie niż te, które towarzyszyło jemu kilka sekund temu. Widząc tą jawną manifestacją swoich uczuć, pospieszył z wyjaśnieniami.
– Nie jestem Aralueńczykiem – powiedział lakonicznie.
Błysk zrozumienia odbił się na twarzy chłopca, który jednak nie wyzbył się części zdziwienia, że ktoś może nie znać Kamiennej Pustyni.
- Leży na południu za wielkim wąwozem. Trudno się tam dostać, lecz zbierają się tam wszyscy, którzy chcą walczyć przeciwko Ralphowi.
Informacja niezwykle ciekawa. Jeśli było tak, jak mówił chłopiec, za owym wąwozem mógł znaleźć to, czego szukał od dawna, sposobu na udzielenie pomocy temu imperium. Nie zastanawiając się dłużej, postanowił, że wyruszy tam od razu. W tym mieście już nic go nie trzymało. Wręcz przeciwnie. Musiał stąd jak najszybciej uciec, by nie dosięgła go ręka sprawiedliwości.
- Weźcie mnie ze sobą, ojcze – odezwał się niepewnie chłopiec.
Ech, a więc po to te pytania i wyjaśnienia. Dzieciak miał już dość życia tutaj i chciał się uwolnić od ucisku. Striker spojrzał na niego jak na równego sobie, co nieco pochlebiło chłopcu, w którego sercu narodziła się nadzieja.
– Masz jakąś rodzinę? – zapytał.
- Tylko tatę i dwie siostry. Mama zmarła, gdy byłem mały. Ale ojciec się mną nie przejmuje, codziennie pije i spuszcza mi lanie. A sióstr nie widziałem, odkąd ojciec wydał je za jakichś lalusiów. – Widać powstrzymywał się tylko siłą woli, by nie wybuchnąć teraz płaczem.
– Czy twój ojciec był wśród tłumu, gdy przemawiałem?
- Tak, nawet stawił się za tobą jako pierwszy, gdy przyszli po ciebie żołnierze.
– Zaprowadź mnie do niego.
Była to propozycja tak zaskakująca, że chłopiec na chwilę zapomniał o płaczu. Nie zadając jednak zbędnych pytań, wypełnił polecenie Strikera. Amavio mógł przy tym wiele ryzykować, ale nie mógł tego ot tak zostawić. Nie teraz, gdy ujrzał w oczach tego chłopca ten bezbrzeżny żal i smutek. Nadzieję na wolność.

Ich mieszkanie wyglądało, jakby miało się zaraz zawalić. W czasie rozmowy Stiker dowiedział się, że ojciec chłopca jest kowalem, z czego wnioskował, że powinno im się żyć całkiem nieźle. Jego pogląd został natychmiastowo rozwiany, gdy dzieciak wytłumaczył mu, że ojciec wydaje wszystkie pieniądze na alkohol i dziwki, przez co często nie mieli nawet, co jeść. Pan domu na szczęście był w środku. Chłopiec wszedł jako pierwszy, by powiadomić tatę o wizycie gościa. Kowal zaskoczony nieco taką możliwością, przyjrzał się Strikerowi, jednak jego podchmielony umysł nie rozpoznał w nim chyba człowieka, który niedawno przemawiał w stroju kapłana. Amavio spojrzeniem niepozwalającym na sprzeciw odesłał chłopca do innego pokoju, chcąc porozmawiać z kowalem w cztery oczy. Dzieciak jednak zamierzał podsłuchiwać, lecz udało mu się wyłapać tylko kilka urywków.
…wiem, że tęskni pan za żoną…
…dlaczego chłopiec również ma przez to cierpieć….
…n-n-nie w-w-wiedziałem, że jest n-n-nieszczęśliwy…
…proszę spojrzeć mi w oczy…
…miała na imię Maria, kochałem ją…
– A czy kocha pan własnego syna? – Striker powiedział to tak głośno, że nie dało się tego nie zrozumieć.
- Zrobiłbym dla niego wszystko – odpowiedział równie głośno i pewnie kowal.
– W takim razie nie mam nic więcej do powiedzenia. – Wtedy odwrócił się i skierował ku drzwiom. Jednak gdy przestępował próg, na jego ramieniu spoczęła mocarna ręka kowala wzmocniona latami kucia żelaza. Kiedy Striker odwrócił ku niemu wzrok, ujrzał oblicze pełne radości i wdzięczności.
- Dziękuję. – A w tym jednym słowie kowal zawarł wszystkie uczucia, które mu teraz towarzyszyły. Striker pewny, że wykonał swoje zadanie, opuścił ten dom.

Udało mu się jakoś skombinować konia, nie wystawiając się na ryzyko rozpoznania. Zbliżał się już do jednej z bram miasta, gdy zatrzymał go dobrze mu znany głos.
- Nie jesteś duchownym, prawda?
Chłopiec wykazywał niezwykłą przenikliwość, jak na jego wiek. Striker posłał mu spojrzenie mówiące: „A co ty możesz o tym wiedzieć”, lecz dzieciak nie przejął się tym i kontynuował:
- Po śmierci mamy wielu kapłanów odwiedzało mojego ojca, jednak żadnemu nie udało się dokonać tego, co zrobiłeś ty w ciągu kilku minut rozmowy.
– Masz rację. Nigdy nie czułem na sobie łaski boskiej. Jestem wojownikiem.
W oczach chłopca pojawił się pełen podziwu blask. Stał przed nim człowiek, który mógł pomóc jego ojczyźnie wyjść na prostą. Nie zastanawiał się, dlaczego rycerz skrywał się pod szatą kapłana. Nie chciał psuć tej chwili. Chciał zapamiętać ów dzień jako ten, w którym poznał potężnego wojownika, z którym pomogli sobie nawzajem.
– Do zobaczenia, chłopcze. Miejmy nadzieję, że przy naszym następnym spotkaniu będziemy cieszyli się pełnią wolności i opieką sprawiedliwego władcy.
Po tych słowach odjechał na północ ku Kamiennej Pustyni. Do miejsca, gdzie czekali na niego jemu podobni, których największym celem było obalenie Ralpha. Jeśli gdziekolwiek mógł odnaleźć sposób, jak tego dokonać, to właśnie tam.
A na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na ogromne połacie pól, stał mały chłopiec, który machał na pożegnanie swojemu przyjacielowi, mając nadzieję, że kiedyś będzie taki jak on.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
pawel2952
Strzelec do tarczy


Dołączył: 11 Sty 2010
Posty: 484
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 58 razy
Ostrzeżeń: 3/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 23:38, 04 Mar 2012    Temat postu:

Życie pirata... Wieczna przygoda. Niekończąca się podróż przez bezkres morza. To co porwało tylu portowych młodzieńców do zaciągnięcia się na okręt. Mimo codziennych trudów. Nie żałują swojego wyboru...

-Przygotować fok do stawienia! - Zakrzyknął Leonardo wyglądając za steru.
Natychmiast po komendzie, dwóch ludzi już wspinało się po linach.
-Gibson! Do mnie! Łap za ster
- Aye! Kapitanie - Odpowiedział Gibson kiedy kapitan niedbale puścił ster który momentalnie zmienił kierunek. Okręt przekręcił się w lewo zanim bosman dopadł do steru.
-Więcej ruchu Gibson. To już nie te lata? - Skarcił go z lekkim rozbawieniem Cortez.
Bosman jedynie przygryzł wargę znosząc żart na temat jego wieku. Fakt, nie był jeszcze stary. Nie przekroczył nawet "40". Ba! Chodzą nawet słuchy że nie ukończył 30 lat mimo swojego starego wyglądu. Tak czy inaczej, trzeba było przyznać - był najstarszą osobą w załodze od kiedy nawigator, Ślepy John wypadł za burtę. Złośliwi uważają że jej nie zobaczył...
Ale jak zwykł mawiać o nim kapitan "Nawigator z niego do bani, ale jest na kogo zwalić za wszelkie niepowodzenia. Więcej nam nie potrzeba". Były to mądre słowa. Leonardo nigdy nie przyznał by się do błędu... Jeżeli nic by z tego nie miał.

-Statek na horyzoncie!- Zagrzmiał głos majtka na bocianim gnieździe.
---

Port Mount Bay

-Książę wysp południowych Hothsen, Selg, Innar a także pan rozległych włosci na terenach południowych prowincji Galijskich, Sir Jorlych! - Zapowiedział przybycie monarchy nadworny kamerdynier namiestnika Galii.
Do wielkiej komnaty dostojnym krokiem weszło 5 dostojników. Książę wraz z 4 przybocznymi. Sir Jorlych podszeł bliżej namiestnika i jego córki po czym z wdziękiem się pokłonił.
-Witam, w moich skromnych progach, Sir Jorlychu! Jak minęła podróż?
-Okrutnie mój panie. Napadli nas piraci... Jak widzisz nie przybywam z całą swą świtą. Wielu moich dzielnych wojaków poległo w wielkiej bitwie morskiej.... przeklęci piraci! -Wycedził przez zęby ostatnie słowa.
-Całe szczęście żeś ocalał! Cały i zdrowy do nas przybywasz! - Okazał swoją radość namiestnik.
-Tak, namiestniku i ja sie cieszę. Jednak z żalem muszę przyznać że mój ślubny podarek dla panny Margarity.... przepadł w odmętach oceanu. - Wyznał ze skruchą Książę.
-Z pewnością jesteś zmęczony książe. Dzisiaj odpocznij. Jutro opowiesz nam swoją historię. Zaś pojutrze... odbędą się zaślubiny! Czuj się jak u siebie. Postaram się by niczego ci nie zabrakło.
Sir Jorlych, pokłonił się i skierował się do wielkich drzwi. Za nim podążyło 4 jego przybocznych. Elegancko i w równym tempie jak przypadło na dworskich służbistów. Ładne mundury, równy krok. To zawsze podobało się wysoko urodzonym dlatego zwracano na to szczególną uwagę i dworskiej służby.
Już z samego rana Sir Jorlych otrzymał zaproszenie na śniadanie od Namiestnika. Wszystko miało odbyć się na dworskim tarasie. Księciu nie przystoi się spóźnić. Szczególnie na spotkanie z przyszłym teściem i swą lubą.
Szybko przeglądnął szafy i wybrał schludny, galowy mundur, białego koloru.
-Wybornie milordzie - rzekł z pewnym znużeniem jego adiutant.

Na tarasie, pojawił się namiestnik, jego córka, kilku dworzan i sir Jorlych wraz ze swym adiutantem. Namiestnik zaprosił ich do stołu. Po chwili służba zaczęła się krzątać zastawiając stolik daniami.
-Odwiedzasz nas pierwszy raz książe. Co sądził o moim pałącu? - Zagadnął namiestnik.
-Jest wręcz przepiękny. Ten przepych, i luksus. Jeszcze nigdy czegoś tak pięknego nie widziałem... oprócz twej córki.- Zakręcił lekko wąsikiem Sir Jurlych w stronę Margerity. Ta odpowiedziała mu lekkim rumieńcem i nieśmiałym uśmiechem.
-A teraz, opowiedz nam szczegółowo co wydarzyło się podczas twej podróży, sir Jorlychu. -Zapytał zaciekawiony namiestnik.
Oczy Margerity zajaśniały. Zaraz usłyszy opowieść o odwadze i bohaterstwie. O swym wybranku...
-Wypłynęliśmy z mojej posiadłości w Innar, jakieś cztery dni temu. Przez pierwsze dwa dni podróż minęła mi spokojnie. Piekło zaczęło się z nastaniem dnia trzeciego. Mój skromny posiłek w kajucie zakłócił przeraźliwy hałas na pokładzie. Po chwili do kajuty wpadł kapitan okrętu i oznajmił mi że zostaliśmy zaatakowani i lepiej będzie jeśli pozostanę tutaj. Moje męstwo nie pozwalało mi isę z tym zgodzić! Chciałem walczyć. Ale rozsądek mówił mi co innego. Później tylko poczułem potężne uderzenie, jakbyśmy wpadli na jakiegoś potwora morskiego. Okręt piraci i nasz uderzyły o siebie. Piraci pewnie liczyli że rozbiją nasz okręt. Całe szęście nie udało im się. Doszło do walki. Byłem przygotowany że zaraz do mej kajuty mogą wpaść piraci. Wyciągnąłem swą szablę. I tak też się stało. Korzystając z zawieruchy jaka toczyła się na pokłądzie jeden z tych... szubrawców postanowił pokusić się na mój dobytek. Jak on się zwał? Zuchwale nazwał się kapitanem! Niedorzeczność! Już, wiem Leopold Moretes.
-Leonardo Cortez!- Aż zakrzyknął ze zdumienia namiestnik. -Nawet tutaj, do tego pałacu dotarły wieści o jego zuchwalstwie i atakach.
-Tak, chyba tak się zwał. W każdym razie złapał za skrzynię z podarunkiem dla Margerity, rzecz najcenniejszą w mej kajucie i uciekł jak szczur na pokład krzycząc że zginę próbując go zatrzymać!
Oczy Margerity rozszerzyły się. Nie mogła oderwać oczu od Sir Jorlycha. Czekała z niecierpliowścią na dalszy ciąg tej opowieści. Książę popatrzył to na nią, to na namiestnika. Złapał głęboki oddech i kontynuował
-Nie mogłem postąpić inaczej. Ruszyłem za nim. Dopadłem go. Rozegrałą się między nami walka. Chciałem okazać litość, aby tylko oddał cenny podarunek. Nie chciał. Przebiłem go tą szablą. -Wskazał tu na szablę która zwisałą na pasie. - Miał pecha potykać się z kimś takim jak ja... Jego ciało spadło w odmęty oceanu nim zdążyłem do niego doskoczyć.... wraz ze szkatułką, której nie wypuścił z rąk nawet po śmierci. Walka sie zakończyła. Wygraliśmy ale wielu moich towarzyszy poległo. Wraz z kapitanem mojego okrętu.
-Smutna historia, przepełniona odwagą i męstwem! Zaraz zawołam służbę. Niech poleją wina dla bohatera!
Jak spod ziemi wyrosło dwóch służących z naczyniami i skierowało isę w stronę stołu.
-Dla mnie rum, jeśli namiestnik pozowli - Powiedział do służby za skinieniem namiestnika.
Namiestnik zdziwił się z wyboru księcia. Za nim jednak ten zdołał cokolwiek wyjaśnić odezwał się adiutant.
-Książe pragnie wreszcie posmakować napoju piratów.
-Rozumiem. Kuszący trunek, nieprawdaż? - Dodał namiestnik. Nie zmierzał się dłużej tym interesował. Niech jego gość pije wedle swego gustu.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez pawel2952 dnia Pon 16:06, 05 Mar 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Raqasha
Emerytowany zwiadowca


Dołączył: 04 Lis 2009
Posty: 1541
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ś-wa
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 18:22, 22 Maj 2012    Temat postu:

Las zrobił się bardzo gęsty. Większość światła nie mogła przebić się przez korony drzew.
Jak ponuro i mrocznie. - przemknęło przez myśl Rinie. Teraz mocno tuliła swojego futrzastego przyjaciela, który powrócił z ramienia Rena po godzinie od tego niefortunnego zdarzenia z zaatakowaniem drzew.
***
Rodzeństwo jechało w milczeniu, a Evey z Nefrą rozpoczęły cichą wymianę zdań. Travis podążał kopyto w kopyto z koniem Rena. Powoli las robił się rzadszy, jednak dalej otaczały ich gęste krzaki. Rina sokolim okiem rozglądała się po okolicy. Dziewczyna aż podskoczyła, kiedy spostrzegła ruch w zaroślach. Odruchowo zeskoczyła z grzbietu kuca i wyciągnęła broń. Uzbrojona w sztylet i kulę energii podeszła do krzaków. Szybkim ruchem Rina odgarnęła liście. Bez namysłu krzyknęła tak głośno, jakby w okolicy nie było żadnego zagrożenia.
Te króliki się ruchają! Tfu! Ruszają. Te przejęzyczenia.
Podążyła wzrokiem za uciekającymi zwierzątkami.
Odwróciła się w stronę towarzyszy. Na ustach dziewczyn dostrzegła uśmiechy, a jej braciszek jedynie cicho prychnął i zaśmiał się z jej głupoty.
Jednak po kilku minutach już nikomu nie było do śmiechu. Zostali otoczeni przez kilkunastu ludzi. Rina zmierzyła przybyszów. Byli ubrani w nie pierwszej nowości ubrania, lecz wyglądali schludnie i czysto.
- Kim jesteście nieznajomi i dlaczego zmierzacie w kierunku Kamiennej Pustyni ?
Głos zabrała Actia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Raqasha dnia Wto 18:22, 22 Maj 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nefra
Strzelec do tarczy


Dołączył: 11 Sty 2010
Posty: 445
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:36, 23 Maj 2012    Temat postu:

Nefra uniosła brew na okrzyk Riny, a jej usta wykrzywiły się w lekkim, ale widocznym uśmiechu. Dziewczyna nie zdążyła skomentować, ponieważ w tej właśnie chwili zostali otoczeni przez kilkunastu ludzi.
Jak mogli ich nie usłyszeć? Zostawiła jednak tę kwestię na później. Spojrzała podejrzliwie po przybyszach, mierząc każdego z nich wzrokiem, i powoli zsunęła się z konia. Jej ręka nie powędrowała ku broni. Kto wie, może ci ludzie nie mieli złych zamiarów?
-Kim jesteście, nieznajomi, i dlaczego zmierzacie w kierunku Kamiennej Pustyni? - padło pytanie, na które odpowiedziała Actia.
-Żeby popływać - skomentowała cicho Nefra oczywistym tonem, wzrok wciąż mając tak samo skupiony na obcych ludziach. Na szczęście, byli za daleko, by to usłyszeć.
Jej szarobrązowe oczy wędrowały od prawej do lewej, próbując kontrolować całą sytuację, by w razie czego zauważyć podejrzany ruch i zainterweniować. Przybysze stali pewnie, a na ich twarzach widać było gotowość do działania, determinację i doświadczenie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Actia
Moderator


Dołączył: 12 Gru 2009
Posty: 1075
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 18:15, 25 Maj 2012    Temat postu:

Postanowienie dotarcia na Kamienną Pustynię, by wspomóc buntowników, było pięknym przedsięwzięciem. W planach wydawało się to proste - może nie jakoś niezwykle, ale na pewno Evey nie uważała, że będzie zaskakująco trudno. I jak często zdarza się w takich wypadkach, przeliczyła się. Doskonale wiedziała, że nie będzie to (powiedzmy) komfortowa podróż, do jakiej przywykła, lecz w jej wyobrażeniach wyglądało to nieco inaczej. Ale nie narzekała. A przynajmniej starała się zbytnio nie jęczeć.

Dni mijały, a oni wciąż jechali. Ale tego można się spodziewać, w końcu pięć minut podróż na Kamienną Pustynie nie trwała, i każdy z nich doskonale o tym wiedział. Czasami nie było źle, kiedy pogoda dopisywała (ani upał, ani chłód), nieco lepsza ścieżka występowała i nie musieli przedzierać się przez jakieś chaszcze. Innym razem sytuacje prezentowała się zgoła inaczej, jak wtedy, gdy złapała ich wielka ulewa albo gdy był taki upał, że bano się, że zaraz im się białka oczne zetną. Na pewno też do miłych przeżyć nie należało błądzenie, które zdarzyło im się kilkakrotnie. Bo pomimo tego, że posiadali mapy, nic nie zastąpi doświadczenia - a żadne z tej czwórki nigdy w tych terenach się nie znalazło.

Ale pomimo tego, udawało się znowu wkroczyć na właściwą trasę. Tego dnia zmierzali już ku końcowi Cierniowego Lasu, tym samym zbliżając się ku Równinie Uthal. Do końca drogi minie jeszcze trochę czasu, ale przynajmniej powoli zbliżają się do zakończenia wędrówki. Można uznać, że dzisiejszy dzień należał do dość udanych, bo jak na razie nic im nie przeszkodziło. Natomiast z pewnością cała czwórka marzyła o postoju, bo każdy był zmęczony (a tym bardziej zwierzęta), głodny, spragniony, no i niesamowicie brudny. Oczywiście, mogliby w takim stanie podróżować jeszcze dłużej, w końcu przyzwyczajeni byli do takich trudów... No, może nie Evey, bo ona akurat przywykła do komfortu, ale starało się dziewczę trzymać dzielnie.

Co prawda, las się powoli kończył, a więc drzewa występowały w mniejszej gęstości, aczkolwiek wciąż było pełno krzaczorów, przez co konie jechały stosunkowo wolno. Wiał delikatny wiatr, pod którego wpływem kołysały się liście, i który wpływał dość orzeźwiająco na członków wyprawy. Jechali więc przy akompaniamencie końskich kroków, szumu drzew, a także ptaków, które wesoły przyśpiewały. Wprowadziło to senną atmosferę. I prawdopodobnie przez to popełnili błąd - stali się mniej uważni na to, co ich otacza.

To Rina pierwsza zauważyła, że coś jest nie w porządku. Uciekające zające... Ale przecież mogło spłoszyć ich jakieś większe zwierzę, a więc czym się przejmować? Tak, Evey trochę zbagatelizowała sprawę, zamiast tego wolała pośmiać się z przejęzyczania Riny. Ale kiedy wyjechali z Cierniowego Lasu i znaleźli się na Równienie Uthal, w miejscu jak najbliższym Mokradłom, do których zmierzali, już jej do śmiechu nie było. Zostali otoczeni przez kilkunastu mężczyzn. Co prawda, na razie jeszcze nie zastosowali przemocy, ale ich miny i postawa świadczyły, że jeśli sytuacja będzie tego wymagała, nie zawahają się.

Evey spojrzała na nich uważniej, zastanawiając się, czy są to buntownicy. Jeśli tak, to nieco nieostrożni. Chociaż, w tej sytuacji mieli przewagę liczbową, więc nie mieli się czego obawiać. Tym bardziej, że mieli do czynienia tylko z czterema ludźmi, w tym trzema dziewczynami i jednym mężczyzną. A co oni umieli, tego już nie wiedzieli. Ale Ratchett nie rozważała walki, ona chciała przecież trafić do obozu buntowników!

— Skąd wiecie, że zmierzamy na Kamienną Pustynię? - zapytała, spoglądając na tych ludzi.

Jeden z mężczyzn - ten, który najwyraźniej grupie przewodniczył - spojrzał na nią kpiąco i prychnął.

— To oczywiste — odparł mocnym, niskim głosem. — Co niby moglibyście tutaj robić? Rzadko kto zmierza ku Mokradłom, a stamtąd niedaleka droga na Kamienną Pustynię. A tam od lat się nikt nie zapuszczał... Ponawiam, więc moje pytanie: dlaczego zmierzacie ku Kamiennej Pustyni? I, tym razem, odpowiedzcie dokładnie na nie.

Evey uśmiechnęła się lekko, nic nie mówiąc. Zamiast tego zsunęła się z konia i podeszła do mężczyzny, który przemawiał. Dziewczyna zdjęła z szyi jakichś sznurek, coś z niego zdjęła i podrzuciła tę rzecz. Tamten złapał ją, ułożył na dłoni i uważnie przyjrzał. Była to maleńka strzała. Przejechał po niej palcem, dotknął ostrego czubka i szybko cofnął rękę. Przez chwilę jeszcze patrzył na miniaturkę, żeby w następnej chwili podnieść wzrok i spojrzeć na Evey.

— Skąd to masz? — zapytał ostro. — Czy ty wiesz, co to oznacza?

— Tak — odparła dziewczyna, wyciągając rękę, by odzyskać swoją własność. Mężczyzna jednak nie oddał strzałki, zamiast tego schował ją.

Bez słowa zsunął się z konia, wziął ze sobą jeszcze dwóch mężczyzn ze swojej świty i odeszli się naradzić. Oczywiście, pokazanie symbolu buntowników nie otwarło wszystkich ścieżek dla grupy, bo przecież rebelianci wciąż podchodzili do nich nieufnie. Ale czego się spodziewać, przecież nikt nie sądził, że dzięki temu czynowi powitają ich z otwartymi rękoma, przecież może być to podstęp. Jednak dzięki temu gestowi nie byli na kompletnie straconej pozycji.

Mężczyźni, którzy odeszli, rozmawiali zażarcie. Evey starała się ich podsłuchać, ale docierały do niej tylko strzępki słów. Z tego, co udało jej się wyłapać, wywnioskowała, że zamierzają ich zabrać na Kamienną Pustynię, przedstawić ich wodzowi, a potem zobaczyć, co z nimi zrobić. Ale to mały problem, skoro nawet teraz mają przewagę, to co dopiero w obozie buntowników!

Po jakiejś chwili mężczyźni wrócili. Zarządzili by zabrać broń Renowi, Rinie, Nefrze i Evey. Oczywiście, każdy z nich podszedł do tego pomysłu bardzo niechętnie, ale cóż było robić. Inaczej się nie dało, a gdyby stawiali problemy, grupa mężczyzn niekoniecznie pogłaskała ich po główkach, chwaląc za posiadania własnego zdania i bycie asertywnymi.

Potem ustawili się w odpowiednim szyku, bo pilnować czwórki z każdej strony i ruszyli przez mokradła.

Brak broni na pewno nie należał do najlepszych spraw, cała sytuacja może i nie była zaskakująca, ale mimo wszystko byli coraz bliżej celu.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Actia dnia Sob 22:38, 15 Cze 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nefra
Strzelec do tarczy


Dołączył: 11 Sty 2010
Posty: 445
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 20:52, 25 Maj 2012    Temat postu:

Nefrze zdecydowanie nie przypadł pomysł oddania broni. Może i ci ludzie byli po ich stronie, ale im nie ufała. Zabrała więc Actię na bok na sekundę, jednak sama zdała sobie sprawę, że w tym wypadku to jedyne wyjście, i jedyne, co powiedziała, to:
-Nieważne – I oddała dwa miecze, dwa sztylety, łuk i strzały, patrząc na nieznajomych spode łba. Z łuku i strzał ostatnio niewiele korzystała – preferowała walczyć mieczami lub bez ęłąbroni, ale mimo wszystko, strata to strata. Wracając na konia, dziewczyna prychnęła w kierunku „oprawców” i grupa ruszyła, otoczona mężczyznami.
Podróż była raczej monotonna, choć dziewczyna musiała przyznać, że nie przeszkadzało jej to. Była głęboko zamyślona, nie zwracając uwagi na świat zewnętrzny. Od pewnego czasu dręczyły ją wydarzenia z przeszłości. Co chwila do niej powracały, kojarzące się z niemalże wszystkim, co się działo, co ona robiła, co robili jej towarzysze. Dlaczego, powtarzała sobie w głowie, dlaczego nie może po prostu zostawić tego za sobą?
Zawsze miała ten problem. Częściowo żyła przeszłością, zbyt często żałując tego, co się stało. W żaden sposób nie można było tego jednak odwrócić, a to bolało.
Było także to pytanie. Czy można stracić przyjaciela, który nie był prawdziwy?
I jeszcze: Czy to nie ona zareagowała nie tak, jak trzeba?
Koniec, dość. Masz naokoło siebie nieznajomych ludzi, którym nie ufasz, powiedziała sobie. Skup się.
Rozejrzała się. Wszędzie dominowała zieleń, znowu wkroczyli na drzewiasty teren. Co chwila mijali jakieś bajoro, można było usłyszeć skrzeczenie ptaków, rechotanie żab czy szelest w zaroślach. Było cicho, nikt się nie odzywał. Nefra, mając dobry słuch (prawdopodobnie natura chciała odwdzięczyć się za nie najznakomitszy wzrok) wyłapała każdy ‘bagienny’ dźwięk. Musiała przyznać, podobał jej się ten klimat, choć ponury i złowrogi. Mając odpowiednie nastawienie, możliwe było zrelaksowanie się. Ponieważ bagna były miejscem, gdzie natura mogła być dostrzeżona wszędzie. W każdym dźwięku, w każdej roślinie. Raz tylko zdarzyła się sytuacja, gdzie wkroczyli na tak śliski teren, że chwilami konie były bliskie poślizgnięcia się.
Po wielogodzinnej, spokojnej i chwilami niezręcznej wędrówce, krajobraz zaczął się zmieniać. Wilgotne podłoże ustępowało utwardzonej, suchej ziemi, a drzewa były niższe i rzadziej rozmieszczone. Żab nie było słychać już całkowicie, a coraz więcej ptaków zamiast skrzeczeć, ćwierkało.
I znowu, drzewa zaczęły się przerzedzać. Coraz bardziej kamieniste podłoże dawało o sobie znać pod kopytami zwierząt, a wiatr rozwiewał włosy podróżnikom.

Powoli dojeżdżali na miejsce.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Actia
Moderator


Dołączył: 12 Gru 2009
Posty: 1075
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 0:38, 26 Maj 2012    Temat postu:

Wszystkie negatywne myśli, które kołatały się w umyśle Evey na temat ich wędrówki, w tej chwili straciły na mocy i znaczeniu. Było to niczym wobec tego, co przechodzili na Mokradłach. Z pewności w przyszłości spotkają ich o wiele trudniejsze wyzwania, przyjdzie im przebywać w o wiele trudniejszych warunkach. Prawdopodobnie nikt nie miał, co do tego wątpliwości. Evey nie miała pojęcia, jak w tym momencie czują się inni, lecz doskonale zdawała sobie sprawę, jak czuła się ona. Niby zdawała sobie sprawę, na co się targa, podejmując decyzją taką a nie inną, lecz zawsze wyobrażenia będą się różniły od rzeczywistości. Tym bardziej, że panience Ratchett nigdy niczego nie brakowało i było nie do pomyślenia, żeby znalazła się w takich okropnych warunkach.

Ale cóż było robić. Dziewczę było zdecydowane w swoim postanowieniu i przecież byle Mokradła jej w osiągnięciu celu - czyli, w tym przypadku, dotarciu do obozu buntowników - nie przeszkodzą. Oczywiście, skrzywiła patrząc się na otoczenie, widząc jak koniec się zapadają w bagnach i słysząc okropne cmoknięcie towarzyszące wyciągnięciu nóg zwierząt z tego miejsca. Do przyjemnych na pewno nie należał też zapach, unoszący się w tym terytorium. Zostawało jednak tylko zacisnąć zęby i jechać dalej.

Chyba się to dziecię w nieodpowiednim miejscu znalazło, mógł ktoś pomyśleć. Tak to już wychodzi - zderzenie idealistycznych marzeń z burą codziennością. Skoro nawet teraz tak reaguje, to co będzie później. Oj, przejdzie szkołę życia to dziewczę, oj przejdzie. Ale wytrzyma, zapewne. Bo pomimo wielu wad, które będą przeszkadzały, ma i zalety, i ma też swoje ideały. To pomoże iść dalej, wytrwać, dorosnąć, podnieść się z wszelkich kryzysów... Chociaż, kto wie, co przyniesie czas. Ale lekko nie było, a w przyszłości będzie tylko ciężej.

Mimo wszystko, w trakcie wędrówki, zaczęła powoli się przekonywać do tego miejsca. Nie żeby od razu je polubiła, co to, to nie. Na pewno nie stanie się wielbicielką takich przepraw, ale musiała przyznać, że ma to swój specyficzny klimat, ale tutaj raczej nie o zachwycanie się chodzi, a o przebycie drogi. Tak że Evey z ulgą powitała fakt, że po jakimś - długim czasie - Mokradła się skończyły. Teraz wypadało przejść przez Wąwóz, który może w tych czasach powinien zmienić nazwę, bo się trochę rozszerzył. Jednakże nadal droga tamtędy do najprostszych nie należała.

I w tym momencie napotkali problem. Kiedy wyruszali na Mokradła, było już późne popołudnie, a że przebycie tego miejsca zajęło im jakiś czas, było już po zmierzchu. Pytanie teraz, czy zostać i przenocować, czy też ruszyć w dalszą wędrówkę. Obie opcje dość ryzykowne, ale w gruncie rzeczy pierwsza byłaby nieco bezpieczniejsza. Tak naprawdę, nasza czwórka nie miała w tej sytuacji do powiedzenia. Zresztą, nikogo to z nich nie dziwiło, bo niby z jakiej racji ktoś miałby brać ich zdanie pod uwagę? Także cała dyskusja toczyła się pomiędzy grupą mężczyzn. Rozmowy były zażarte, dość głośne i z pewnością niekoniecznie kulturalne. W końcu decyzja została podjęta - mieli przeprawić się przez wąwóz.

Przedtem oczywiście napoili konie, a i sami zaspokoili własne pragnienie. Po postoju ruszyli w dalszą wędrówkę. Musieli zejść z wierzchowców i je prowadzić, a dodatkowo iść jeden za drugim, aby się zmieścić. Wąwóz teraz przypominał bardziej debrze. Był wąski - choć ponoć nie tak bardzo jak kiedyś - i przypominał kształtem literę „V”. Przynajmniej było dość płytko, a dno było stosunkowo płaskie, chociaż nierówne. Tak samo nieregularny był spadek.

Później Evey trudno było powiedzieć coś o tej wędrówce, bo po prostu nie pamiętała. Coś jej się kojarzyło, że przejście wydawała jej się łatwiejsze niż niegdyś myślała, ale na niekorzyść działało ich ogromne zmęczenie oraz ich koni. Ale mogło być gorzej. Koniec końców, udało im dotrzeć do Płaskowyżu. I tutaj spotkała ich mała niespodzianka. Po pierwsze - rozdzielili się. Kilku mężczyzn (co prawda, stanowczo mniejsza część) pojechała przodem. Natomiast pozostali podeszli do naszej czwórki i... zawiązali im coś na oczy.

Trzeba przyznać, że to bardzo zirytowało Nefrę, Rinę, Rena i Evey. Nie dość, że broń zabrali, to teraz chwilowo pozbawiają ich z jednego z atutów, ale za to jak ważnego, jakim z pewnością jest wzrok. Padło więc kilka niemiłych słów, trochę się poszamotali, ale cóż było robić. W końcu się poddali „oprawcom”. Tę część Ratchett też pamiętała jak przez mgłę - wiedziała, że starała się nasłuchiwać, ale było zaskakująco cicho. Cóż, w sumie była już noc, także ci, co tutaj przebywali, raczej mieli inne zajęcia niż hałasowanie. Zresztą, nie zapuścili się w głąb obozu, a tam przecież była większość ludzi.

Kolejnym, niekoniecznie miłym, zaskoczeniem był fakt, że Evey została zabrana w inne miejsce niż pozostała trójka. To ją wzięli do dowódcy. Widocznie uznano, że to ona im przewodniczyła. Oczywiście, zapewne większość uznała, że w gruncie rzeczy w ich grupce ważniejszy był Ren. Bo przecież mężczyzna! Ale w gruncie rzeczy tak mniej więcej było, bo przecież bardziej doświadczony i zdecydowany. Ale to Ratchett miała symbol buntowników, a to w tej chwili liczyło się najbardziej.

Dziewczynie zdjęli opaskę z oczu dopiero w jednej z wielu jaskiń. Zamrugała szybko, kilkakrotnie, żeby oczy szybciej przywykły do półmroku panującego w tym miejscu. Ujrzała dwóch mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Jednego z nich rozpoznała, bo przecież był to jeden z tych, co to ich tutaj prowadzili. Drugiego natomiast widziała pierwszy raz w życiu. Dziewczę zaczęło mu się przyglądać uważniej. Był to człowiek w średnim wieku, a przynajmniej na taki wyglądał. Był dobrze zbudowany, postawny, chociaż wzrostu był całkiem średniego. Włosy miał krótko przystrzyżone, zapewne dlatego, by nie przeszkadzały. Ogorzały od słońca, pewnie wiele już doświadczył, o czym świadczyły chociażby liczne blizny na dużych rękach, a także kilka na twarzy. Czoło przypominające pole orne również wskazywało na fakt, że mężczyzna z pewnymi problemami w życiu się borykał. Niby nic w nim niezwykłego nie było, a jednak coś sprawiało - może w jego postawie, ruchach - że wzbudzał respekt.

Obaj rozmawiali jeszcze przez chwilę, a potem nieznajomy mężczyzna odwrócił się i spostrzegł Evey. To najwidoczniej on był dowódcą tutejszych buntowników. Podszedł do dziewczyny i wyciągnął rękę. Otworzył zaciśniętą pięść, a na jego dużej dłoni leżała maleńka strzała - która teraz wydawała się jeszcze mniejsza - należąca do Ratchett.

— Co to jest? — zapytał. Jego głos brzmiał zaskakująco spokojnie, a jednocześnie zdecydowanie. Było coś w tembrze jego głosu czy też modulacji, co wydawała się być godne zaufania.

— Strzała — odpowiedziała Evey.

— To wiem — mężczyzna pokiwał głową. — Ale może powiedziałabyś coś o tym więcej? Wiesz co to oznacza? Skąd to masz?

— Symbol buntowników — odparła, postanawiając wykorzystać swoją szansę.

— A co o nim sądzisz? — zapytał, z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Jest dobry — powiedziała ostrożnie. — Mały, a więc łatwo go ukryć w ubraniu albo niepostrzeżenie się go pozbyć. Nie zajmie dużo miejsca ani nie będzie ciężarem go nosić. Czub jest niesamowicie ostry, a jeśli go nasączyć trucizną, okaże się niezłą bronią w ramach zagrożenia. Przeciwko wrogowi, bo kiedy zastosujemy taką metodę, nie pozostanie mu dużo życia... Albo przeciwko sobie, popełniając samobójstwo, dzięki czemu uniknie się tortur.

— No, no, no — mruknął. — Widzę, że uważnie przyjrzałaś się temu przedmiotowi. A wiesz, dlaczego akurat strzała?

— Tak. — Evey zrobiła przerwę, by zaczerpnąć głębokiego oddechu. — Od Zwiadowców. Kiedyś w Araluenie było ich pięćdziesięciu, każdy przeznaczony do jednego lenna. Ich główną bronią był łuk, ponoć w kołczanach nosili dwanaście strzał, co było równoznaczne z dwunastoma życiami. Kiedy Ralph objął władzę, zaczął stopniowo ich wyniszczać, aż w końcu nie pozostał żaden. A przecież zrobili oni tak dużo dla państwa... Na pewno by się przydali w tych czasach.

— Widzę, że odrobiłaś zadanie domowe. — Mężczyzna spojrzał uważnie na dziewczynę. A teraz mi powiedz, skąd to wszystko wiesz?

I Evey rozpoczęła swą opowieść. Mówiła o tym, jak w stolicy król zwiększył jeszcze bardziej rygor, jak nasłał żołnierzy podczas występów trup cyrkowych... Powiedziała o Jamesie, o nastrojach w stolicy, o bibliotekarzu Thomasie, który zdradził jej wiele o buntownikach i którego wzięto później na tortury za pomaganie więźniowi. W efekcie zginął.

— Rozumiem — powiedział dowódca, gdy dziewczyna skończyła. — I od Thomasa masz tę strzałę?

— Chcemy wam pomóc — odparła zamiast tego Ratchett. Nie opowiedziała o tym, jak znalazła z Nefrą J e g o dziennik, w którym była ta strzała. Nie była pewna, czy powinna to zdradzić. Wtedy by utraciła dziennik, a tego chciała uniknąć. — Dlatego tutaj jesteśmy.

— W jaki sposób? — zapytał, uśmiechając się smętnie. — Każdy człowiek się przydaje, pewnie chłopak się nada. Ale wy? Trzy dziewczęta? W jaki sposób? — powtórzył.

— Nawet nie znacie naszych umiejętności — syknęła Evey, przyglądając mu się gniewnie spod zmrużonych powiek. — Umiem wiele, więcej niż sądzicie! Łatwo tak oceniać, jak nawet...

— Ćśś. Coś łatwo wpadasz w gniew... A więc pokaż mi, co potrafisz... Jak się nazywasz?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Zamiast tego odetchnęła głęboko, uspokoiła się nieco, rozluźniła i wyciągnęła do przodu ręce, rozczapierzając palce. Po dłoniach zaczęły jej wędrować małe, niebieskie iskierki, które z biegiem czasu zaczęły się powiększać. W końcu zamieniły się w porządne błyskawice, które zaczęły oplatać ciało dziewczyny, niczym bluszcz parkan. Gdy zebrał się potężny ładunek, dziewczyna odwróciła się ku wylotowi jaskini i wypuściła kulę błyskawic, która pomknęła ku wolnej przestrzeni, żeby nie uszkodzić niczego w środku.

Evey odwróciła się i spojrzała tryumfująco na mężczyznę, który popatrzył na nią w zadumie.

— Evey. Jestem Evey — rzekła.

— Widzę, że się zmęczyłaś — powiedział.

Tak, to była prawda. W końcu używanie Mocy takie łatwe nie było, szczególnie po takim dniu... Ale przecież to, co zrobiło, było niezwykle silne. Dlaczego tego nie skomentował?

— Zabierzcie ją do reszty tych ludzi — polecił dowódca. — Nakarmcie, dajcie wody, pozwólcie odpocząć. Jutro sprawdzimy na co ich stać. Na co was stać, Evey. Przekaż to reszcie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Actia dnia Sob 22:41, 15 Cze 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Raqasha
Emerytowany zwiadowca


Dołączył: 04 Lis 2009
Posty: 1541
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ś-wa
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 11:51, 26 Maj 2012    Temat postu:

Rina nie skakała z radości, kiedy musiała oddać broń. Jednak nie czuła się z tego powodu bardzo bezbronna, oj nie. Wiedziała, że jak coś pójdzie nie tak sieknie nieznajomych kulą energii lub falą ognia, a wtedy napastnicy staną w płomieniach. Dziewczyna poczuła dreszcz i od razu porzuciła tę głupią myśl. Nie, żeby im ufała, ale jednak nie uważała, że są im wrodzy. Patrzyła ukradkiem na nieznajomych, ciągle czujna. Podróż przez mokradła była chyba najgorsza w tym wszystkich, jednak Fredzio pewnie by z nią polemizował na ten temat, jednak nie wydostawał się z sakwy przymocowanej do siodła Travisa. Rina popadła w szał, kiedy związali jej oczy, ale jej przyjaciołom też.
Pfff, dekle.
Jednak, aby sobie nie nagrabić Ren kazał jej się uspokoić. Bardzo ją irytowało to, że nie mogła nic zobaczyć. Pewnie nic szczególnego by nie dostrzegła, ponieważ była noc, co wywnioskowała po lekkim chłodzie. W tym wszystkim najgorsze było to, że Evey odłączyli od reszty grupy. Rina miała nadzieję, że wszystko z nią dobrze. Po jakiejś godzince przyszło kilku mężczyzn, a razem z nimi Ratchettówna. Actia opowiedziała wszystko co jutro ma się zdarzyć.
***
Słowa Evey się sprawdziły. Zabrali całą czwórkę i lemura na arenę. O ile to coś można było tak nazwać. Mniej więcej wyglądało to tak: Kilka pali na których były przymocowane patyki, to chyba raczej odzwierciedlało manekiny do walki. Dalej było coś innego, w każdym razie wyglądało to biednie, ale można było tu się wyżyć. Oddali wszystkim broń. Rina od razu poczuła się pewniej, lecz to wszystko ją opuściło, kiedy kazano jej pokazać co potrafi. Jednak szybko ogarnęła się i wyjęła sztylet. Zwinnym ruchem posłała broń w powietrze, która z charakterystycznym odgłosem wbiła się w sam środek prowizorycznego łba potwora z patyków. Spojrzała na mężczyzn. Kiwnęli głową by kontynuowała pokaz. Posłała kilka kul energii, które na drewnie zostawiły osmolony ślad.
Co tak słabo. Kiedy ta myśl zaświtała w głowie Riny było już za późno. Potwory z patyków zajęły się ogniem.
- Głupia... - to słowo zostało wypowiedziane przez któregoś z mężczyzn, lecz został on uciszony. Rina podeszła do całkiem sporej bali drewna, którą lekko nadpaliła. Wszyscy zebrani patrzyli w ciszy na jej wyczyny, lecz kilka osób wydało okrzyk zdumienia, kiedy Rina poruszyła ręka, a bala drewniana poszybowała w powietrze, trafiając prosto w stos suchej trawy, która od gorącego drewna zajęła się.
Rina zastanawiała się czy pokazać im jeszcze projekcję astralną, ale stwierdziła, że lepiej mieć jakąś przewagę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nefra
Strzelec do tarczy


Dołączył: 11 Sty 2010
Posty: 445
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 14:55, 26 Maj 2012    Temat postu:

A więc zimni oprawcy chcieli sprawdzić ich umiejętności. Zaprowadzili grupkę na dużą, otwartą arenę. Piaszczyste podłoże poruszało się pod nogami trenujących, zatapiało i ocierało ich nagie stopy. Trzej mężczyźni uderzali pięściami w kukły, a kiedy zobaczyli przybyszów, skinęli głowamli i powoli, dysząc, opuścili salę, bacznie przyglądając się Nefrze i pozostałej trójce. Później pojawili się na trybunach, siedząc obok ludzi, którzy mieli ich ocenić.
W różnych miejscach stały też wiadra z wodą czy bez, widły albo zwykłe, proste kije.
Jakby nie wystarczyło im to, że jesteśmy buntownikami, pomyślała dziewczyna. Ale oddali jej broń, a to już coś.
Dla niej ci ludzie byli zbyt wrodzy. Nieuprzejmi, myśleli, że są nie wiadomo kim, rozkazywali przybyszom, jakby byli służącymi. Nie podobało jej się to podejście, nie lubiła być pod czyjąś kontrolą - postanowiła jednak poczekać. Być może to się zmieni? Na razie stwierdziła, że nie będzie utrudniać życia nowym przyjaciołom i będzie układna, może poza rzucaniem spojrzeń spode łba na każdy rozkaz.

Rina zaczęła pierwsza. Popisała się rzutem sztyletem i swoją magią, co wydawało się zaimponować "jury".
Kiedy magiczka (?) skończyła, Nefra posłała jej uśmiech i uniosła kciuk, po czym wyszła, by zaprezentować swoje umiejętności.
Spojrzała się po ludziach na trybunach. Uwaga wszystkich była skupiona na niej - prawie wszystkich, bo jeden mężczyzna akurat dłubał w nosie. Zastanowiła się chwilę. Wzięła głęboki oddech, łącząc koniuszki palców na wysokości splotu słonecznego i jednym, szybkim ruchem wyjęła swoje miecze. Kolana ugięte, jedna ze stóp powędrowała powoli do tyłu (zapewniając jej stabilność), podczas gdy para broni tkwiła w wystawionych do przodu rękach. Teraz stał przed nią niewidzialny przeciwnik, który lada chwila miał zaatakować. Dziewczyna unikała ataków, a dwa miecze, będące przedłużeniem jej ramion, obracały się wokół niej, były częścią każdej części ciała, którą wysyłała w rozmaitych kierunkach. Po chwili schowała broń i podbiegła do kukły, robiąc w międzyczasie przewrót, by uniknąć wyimaginowanego ataku. Wstała, a jej pięść wystrzeliła w kierunku miejsca, gdzie człowiek miałby brzuch. Okrążyła 'przeciwnika', podskoczyła, omijając podcięcie nieistniejącego miecza i, czerpiąc wodę z najbliższego wiadra, posłała ją w kierunku talii, pozostawiając głębokie przecięcie w materiale. Kopnęła jeszcze raz kukłę i znów znalazła się na ziemi. Obkręcając się raz na karku, jedną nogą potrącając patyk do ćwiczeń. Podniosła się i rozłożyła ręce w górę i w dół, składając je do siebie tak, by utworzyły względne koło i mocno pchnęła 'wroga', który się zachwiał. Chwilę późnej zadała kilka ciosów pięściami, barki i dłonie blisko głowy, postawa charakterystyczna dla MMA.
Oddaliła się od kukły i wykonała kilka ruchów charakterystycznych dla wschodnich sztuk walki. Swój pokaz zakończyła czymś, co nazywa się "butterfly kick" i z powrotem złożyła ręce, wydychając powietrze. Stwierdziła, że nie zepsuje kukły do końca. Czy była z siebie zadowolona? Nie mogła stwierdzić.
Otworzyła zamknięte na chwilę oczy, a jej wzrok z uniesioną brwią powędrował ku trybunom. Mężczyźni zdawali się być usatysfakcjonowani.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nefra dnia Sob 16:01, 26 Maj 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
pawel2952
Strzelec do tarczy


Dołączył: 11 Sty 2010
Posty: 484
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 58 razy
Ostrzeżeń: 3/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 16:39, 26 Maj 2012    Temat postu:

Nastał kolejny piękny dzień. Śpiew nadmorskich ptaków wyprowadził Sir Jorlycha ze snu. Powoli podniósł się z łóżka i ziewając, rozprostował ramiona.
Przebywał w pałacu namiestnika już od dwóch dni. Namiestnik Galii okazywał swojemu przyszłemu zięciowi niezwykłe zainteresowanie i gościnność. Jednak nie chodziło tutaj tylko o uprzejmość... Każdy doskonale wiedział że ślub córki namiestnika i potomka rodu Jorlychów będzie nie tylko opłacalny ze względu na majątek obu rodzin. Oznaczało to nowe sojusze, kontakty i współpracę państw. A to oznaczało zwiększenie wpływów namiestnika w oczach szlachty. Galijski władca nie interesował się losem córki. Nie obchodziło go czy pokocha Jorlycha oraz czy samemu księciu przypadnie do gustu jego córka. Małżeństwo zaplanowano już wiele lat temu, a sama para zainteresowanych jeszcze nigdy nie miała okazji się zobaczyć... aż do ostatnich czasów kiedy to przybył Sir Jorlych. Utrata podarunku ślubnego nie zepsuła tymże planu zaślubin. To była jedynie błyskotka - błachostka której wymagała etykieta. Wręcz przeciwnie. Namiestnik zażądał by ślub odbył sie najszybciej jak to możliwe - dzisiaj...

Sir Jorlych flegmatycznie nałożył swoją koszulę wpatrując się w morskie fale za oknem. Stał jeszcze tak chwilę by oglądać rozciągające się piękno błękitu. Tego dnia, miał złożyć przysięgę wierności i miłości aż po grób, osobie, którą zna od dwóch dni, z którą zamienił ledwie parę słów.
-Czy życie może być sprawiedliwe?- Zapytał namiestnik który właśnie wkroczył do pokoju swojego gościa.
Sir Jorlych lekko drgnął. Nie usłyszał kiedy wszedł gospodarz tego domu.
-Oczywiście że może! I jest! - Odpowiedział sam na swoje pytanie zanim jego rozmówca zdążył w jakikolwiek sposób zareagować - Dzisiaj nasze rodziny połączy węzeł miłości! Twój ojciec i ja już dawno o tym zadecydowaliśmy. Jednak gdy zabiłeś tego pirata - Corteza, udowodniłeś że jesteś godzien mojej córki! Ten ślub jest jak nagroda! - Rzekł uradowanym głosem Galijczyk.
Jorlych jedynie blado się uśmiechnął.
-Co ja plotę! Twoja nagroda za Corteza czeka przed pałacem. Wrodzona skromność księcia z pewnoscią nie pozwalała sie upomnieć o nagrodę za jego głowę... więc ja to zrobiłem w twoim imieniu. Królewski goniec przybył wraz z nagrodą jaka ci się należy. - Powiedział Namiestnik wskazując ręką na drzwi.
Sir Jorlych podazył za gestem i udał się przed pałacyk. Tam czekała niewielka, posrebrzana szkatułka mistrzowskiej roboty... wypełniona złotem i srebrem.
Oczy Sir Jorlycha aż zabłysły na widok kosztownosci. Zresztą jak wielu możnych. Po prostu lubili różne świecące rzeczy i błyskotki...
W kilka minut szkatułka znalazła się bezpiecznie zamknięta w szufladce Jorlycha. Małe a cieszy, mimo iż w jego rodzinnym skrabcu takowych szkatułek znajdywało się dziesięciokroć więcej i po trzykroć większych, po brzegi wypełnionych złotem, platyną i kamieniami szlachetnymi.
Kiedy to Książę Wysp aż wzdrygał się na myśl o ożenku jego wybranka odczuwała to w sposób zgoła inaczej. Wraz ze służbą przygotowywała się na ten dzień już od tygodnia. Im bliżej zbliżał się ten termin, coraz czesciej słychać było krzyki i odgłosy kar dla służby, która w zbyt powolny sposób wypełniała swoje powinności. Nie było isę niczym dziwić. Margarita mimo uroku potrafiła byc niezwykle nieznośna i rozkapryszona. Być moze to własnie jeden z tych powodów radosci namiestnika - jego córka wyjedzie wraz z mężem. O jej wydatki zatroszczy się już nie ojciec a jej wybranek - Książę Jorlych.

-Wszystko ma być idealne! - Wykrzykiwała Margerita koordynująca pracę służby w pałacu - Inaczej pójdziecie na stryczek!
Taki argument wystarczył aby wszyscy na zamku sprężali się niemiłosiernie. Nikogo nie oszczędzano. Służka która omdlała przy trzymaniu sukni ślubnej przez kilka godzin została siłą wyciągnięta na tyłu pałacu, gdzie miała zostać jej wymierzona kara - chłosta i wyrzucenie z pałacu.
Sir Jorlych zauwazył przez okno jak dwóch mężczyzn ciągnie na siłę młodą dziewczynę. Nie czekał ani chwili. Wybiegł natychmiast za pałac by powstrzymać osiłków. Przekupieni srebrem odpuścili od wymierzenia kary i przysięgli nie wspominać o całym incydencie. Wielmoża pozwolił zapłakanej dziewczynie przeczekać cały ślub w jego komnacie - tam nikt nie będzie jej niepokoił. Pomógł jej się przekraść niezauważenie do pokoju i poinstruował aby się nie ujawniła. Zostawił jej także list. Musiał się śpieszyć. Właśnie miała zaczynać się uroczystość...

***

Na ślub zjechało się wiele znakomitych rodzin bogaczy z całego państwa. Król Ralph nie zaszczycił jednak namiestnika swoją obecnoscią, jak się spodziewano. Namiestnik jedynie lekko prychnął gdy zamiast monarchy pojawił się wysłannik z Araluenu.
Uroczystośc została ograniczona do minimum prawie tak jakby któreś z młodych miało by uciec z przed ołtarza. Może namiestnikowi przeszło to przez myśl. Jednak ten ślub był dla jego interesów niezwykle ważny. Nic nie mogło w nim przeszkodzić. Nie było czasu na jakieś sprzeciwy czy kazania. Kapłan wręcz z miejsca przeszedł do przysięgi małżeńskiej.
Czy ty Margerito, przysięgasz Sir Jorlychowi, wiernosć, miłosć i uczciwosć małżeńską w obliczu dobra, szczęścia i radosci a takze zła, choroby i ...
-Przysięgam - Powiedziała pośpiesznie córka namiestnika.
Kapłan kontynuował - A ty, Sir Jorlychu, czy przysięgasz....
Książę przerwał jego słowa gestem dłoni - Napisałem własne słowa przysięgi, czy mogę?
Kapłan skinął głową. To była piękna chwila by pan młody mógł wyrazić swoje uczucie własnymi słowami.
-Margarito, poznałem cię ledwie dwa dni temu. Twój ojciec ugościł mnie i moją skromną świtę. Spędziłem tutaj wspaniałe chwile. Teraz czas bym ci coś wyznał.
Margerita wzięła głęboki wdech. Jej serce zaczęło bić mocniej. Ten ślub był idealny, tak jak sobie wyobrażała. Jej książe ma właśnie wyrazić podziw wobec jej urody, wdzięku - na oczach wszystkich! Zaczynało jej już brakować tlenu, zaczęła z lekka się wachlować.
-Przysięgam, że mozesz uczciwie wierzyć w moją nieuczciwość, w to że nigdy nie będę takim jakim mnie widzisz ani nie będę takim ideałem jaki byś chciała za męża. Nie spęłnie twoich próżnych zachcianek ani nie będe tolerował twoich złośliwości.
Wśród zgromadzonych pojawił się wyraz osłupienia. Tak. To co własnie sie stało było ostatnią rzecza jakiej ktokolwiek mógłby się spodziewać. To było jasne, że książę nie musi spełniać każdej z zachcianek, jednakże nigdy nie mówiło się tego wprost i to na uroczystości zaślubin! Namiestnik poczerwieniał i zacisnął pięści. Jeżeli jego przyszły zięć tego zaraz nie odkręci to poleje sie krew. Błękitna krew...
Stała sie wtedy rzecz nisłychana. Namiestnik nagle sie uspokoił. A nawet o dziwo zaśmiał.
-Doskonały żart milordzie!- Rozległ się jego gruby głos - Żartowniś z Ciebie Jorlychu, nawet w tak doniosłej chwili! - Ostatnie słowa powiedział z wyraźnym naciskiem jednak wciaz się sztucznie uśmiechał do tłumu. Co jakiś czas odmachiwał na powitanie do nowoprzybyłych znajomych szlachciców. Niektórym z pewnością nieraz przeszło przez myśl, namiestnikowi aby nie zostanie ten wyraz twarzy na dłużej od ciągłego szczerzenia się...
Sir Jorlych kontynuował swój monolog
- Mimo wszelkich twoich wad, nawet wezmę Cię za żonę!
Namiestnik lekko westchnął. Mimo że w sposób dosć specyficzny to jednak słowo się rzekło. Są małżeństwem. Jeszcze tylko pocałunek.
- Możesz pocałować pannę młodą - Wygłosił to donośnym głosem kapłan.
Sir Jorlych przybliżył się znacznie do Margarity. Dziewczyna zaczęła oddychac szybciej. Ich usta prawie się zetknęły. Wargi Wielmoży z lekka otarły się o usta Margarity i powędrowały dalej przez policzek aż do ucha. Tam soczyście ucałował jej małżowinę. Zaskoczona tym kontaktem szybko wypuściła z ust powietrze.
-Jestem piratem! A ty.. zostałaś jego żoną - Wyszeptał jej do ucha.
Margarita przygryzła wargi. Wreszcie gdy dotarła do jej świadomosci ta wiadomość popatrzyła w twarz pana młodego. I zemdlała.
Wielmoża jak się do tej pory wszystkim wydawało szybko odskoczył zrzucając kapłana ze schodków. Częśc gości doskoczyła do panny młodej. Druga do kapłana. Ale nim ktokolwiek zorientował się co się właśnie wydarzyło pan młody zniknął.
Namiestnik przytrzymywał nieprzytomną córkę, próbując ją ocucić. Dopiero gdy jeden z lokajów przyniósł wodę, udało się przywrócić jej świadomosć wylewając zawartosc dzbanka na jej twarz.
-To pirat! - Wykrzyknęła gdy tylko odzyskała świadomosć. I zemdlała ponownie.
Każdy skinął głową. Zostawił ją, porzucił. Łajdak. Każdy na jej miejscu cisnął by tylko oblegami. Słusznymi poniekąd.
Część gości rozejrzała sie za Sir Jorlychem. Już go nie było. Jakby się rozpłynął. Namiestnik wydzierał się do służby by go odszukano. Natychmiast grupa zbrojnych wdarła się do pokoju który do tej pory zajmował książę. Nikogo tam nie znaleźli. Pokój był pusty. Szufladka w której była szkatułka także...
Z gabinetu namiestnika usłyszano gniewny okrzyk. Gdy służba uzbrojona w to co mieli pod ręką i paru żołnierzy zbiegło na dół by zobaczyć co się stało zobaczyli swojego pracodawcę uderzajacego bezradnie ze wściekłości w gablotę.
- Skradzione... Zabrane...ARGHHH! - Nie mógł wyrazić tej niepowetowanej straty.
Gabinet wyglądał na dokładnie przeszukany. Wiele przedmiotów zostało poprzewracanych. Zamki wyłamane, a szuflady porozrzucane.
Służba wyglądała na wyraźnie zaskoczoną. Wszystko rozegrało się w stosunkowo krótkim czasie. Nie zdążył by uciec i przeszukać gabinetu jednocześnie.
-Adiutant!- Namiestnik wyrwał się z tego amoku - Czy ktoś widział dzisiaj jego adiutanta? Miał czas by przeszukać gabinet gdy wszyscy byliśmy na ślubie. Ukartowali to wszytsko! Ukartowali...- Załamał ręce namiestnik. Nie mógł pohamować swojej wściekłosci. - Zapłaci za to!
-Wszyscy którzy przybyli wraz z nim także zniknęli - doniósł jeden z lokajów.

Nikt nie mógł pojąć dlaczego wierny dotąd królowi Ralphowi, Sir Jorlych dokonał czegoś tak podłego wobec swojego sojusznika...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez pawel2952 dnia Nie 17:17, 27 Maj 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Actia
Moderator


Dołączył: 12 Gru 2009
Posty: 1075
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 18:14, 26 Maj 2012    Temat postu:

W końcu oddali im bronie. Evey bardzo się z tego faktu ucieszyła, chociaż zupełnie bezbronna nie była nigdy - w końcu Moc towarzyszyła jej zawsze. Oczywiście o wiele lepiej posługiwała się Mocą, te umiejętności ogromnie przewyższały walkę na miecze w wykonaniu Ratchett. Prawdopodobnie, gdyby tylko ograniczała się do tej broni, dość krucho z nią by było. Jednakże z połączenia miecz i Mocy wychodziły naprawdę ciekawe kombinacje i, co ważniejsze, były skuteczne.

Do tego celu nadawał się tylko jej miecz. No, pewnie nie tylko jej, ale sądziła, najpewniej słusznie, że w tym obozie tylko ten się nada do jej czynów. Już pomijając fakt, że był specjalnie kuty dla niej, a więc odpowiednio wyważony, z przystosowaną długością do jej możliwości. Chodziło przede wszystkim o to, że wykonany był z bardzo wytrzymałego materiału, dzięki czemu mógł na siebie przyjąć Błyskawice Moce, które go oplatały w czasie walki.

Dlatego dobrze się stało, że następnego dnia zwrócono im bronie przed zabraniem na prowizoryczną arenę. Evey miała zostać wywołana trzecia, a więc wcześniej przyglądała się prezentacjom Riny i Nefry. W tak zwanym międzyczasie zaczęła się rozciągać. W sumie dobrze się teraz czuła - nieco odpoczęła po długiej podróży, już nie była głodna ani spragniona, no i oczywiście mogła się umyć i przebrać w coś czystego, a stare ubrania wyprać. Co prawda, niesamowicie się to wszystko różniło od warunków, do jakich dziewczę przywykło, ale to było naturalne.

W końcu nadeszła jej kolej. Wygięła palce w taki sposób, że aż nieprzyjemnie strzyknęły, chwyciła miecz i wyszła na środek. Odetchnęła głęboko, pozwalając się rozluźnić ciału. Władanie Mocą było sztuką delikatną. Była ona wszędzie wokoło, bardziej bądź mniej ukryta, trzeba była tylko ją odnaleźć. W przyrodzie, w żywiołach i - może przede wszystkim - w sobie. Evey była naturalnie wrażliwa na Moc, a liczne treningi czyniły ją potężniejszą. Teraz czuła, jak magia unosi się wokół. Czerpała ją z otoczenia i, naturalnie, z własnego umysłu.

Zaczęła. Prędko znalazła się przy manekinie, a w czasie, gdy doń biegła, jej miecz oplotły cienkie linie błyskawic. Wprowadziła serię szybkich uderzeń, które same w sobie mocne nie były (silne dziewczę to-to nie było, ale z pewnością zwinne) lecz w połączeniu z Błyskawicami Mocy dawały zabójczy efekt. Zakończyła akcje ciosem z góry, a za mieczem rozeszła się niebieska smuga. Błyskawice zniszczyły manekin od środka.

Evey prędko wyminęła go, znajdując kolejny cel. Rozczapierzyła palce lewej ręki i szybkim ruchem wyrzuciła rękę w górę i dotknęła prawego ramienia. Użyła Chwytu Mocy, dzięki czemu manekin wyleciał w górę. Wtedy Evey wykonała gest, jak gdyby coś odpychała i w ten sam obiekt trafiła seria błyskawic, przez co rzecz poszybowała. Zanim jeszcze to zakończyła swój lot, Evey rzuciła miecz i, kierując nim Chwytem Mocy, wbiła go w kolejny manekin. Korzystając z tej samej metody, przywołała swoją broń.

Prawie natychmiast, gdy ponownie chwyciła rękojeść, rozbiegła się, a potem podskoczyła wysoko. Wygięła swe ciało, odrzucając ręce i nogi w tył i zastosowała Odepchnięcie Mocy. Potężna kula energii powędrowała przód, przewracając wiele obiektów. Evey upadła na ziemię, przykucając. Szybko wstała i schowała miecz, a potem wróciła do pozostałej trójki. Zakończyła swój „pokaz”. Teraz kolej Rena.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Actia dnia Sob 22:41, 15 Cze 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jenny
Porwany przez Skandian


Dołączył: 25 Gru 2009
Posty: 1059
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 3/3
Skąd: Kalisz
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 18:16, 27 Maj 2012    Temat postu:

- Co dwie takie młode panny robią same po drugiej stronie Wąwozu? - zapytał jeden ze staruszków, którzy niegdyś zamieszali Komires, ale po tym co zrobili ludzie Ralpha, musieli uciekać za Wąwóz Trzech Kroków.
Po tym jak Emma z Mariką odnalazły spalone miasteczko, od razu postanowiły odnaleźć tych, którym udało się uciec. Z początku nie było to trudne - ponad trzydziestoosobowa grupa zostawiała po sobie wiele śladów. W pewnym momencie jednak trop gwałtownie się urwał i dziewczynom sporo czasu zajęło, by wpaść na pomysł szukania grupy po drugiej stronie Wąwozu. Kiedy w końcu przedostały się na drugą stronę, okazało się, że znalazły tyle samo śladów po mieszkańcach spalonego miasteczka, ile znalazłyby przepływając przez Ocean Bezmierny. Dziewczyny, zapominając przez chwilę o swoich planach, udały się wgłąb nieznanego lądu, licząc na łut szczęścia. I faktycznie - po kilku godzinach dziwnej podróży (dziewczyny cały czas miały wrażenie, że ktoś je obserwuje) dotarły do ni to wsi ni to obozowiska, w którym to skryli się uciekinierzy. Od razu zaoferowały swoją pomoc i zajęły się rannymi, mimo, że cała reszta grupy patrzyła na nie dość krzywo i od razu można było zauważyć, że nie bardzo ufała dwóm młodym kobietom, które ni z tego ni z owego znalazły się na terenie, a na którym znaleźć się nie powinny. Szybko jednak zdobyły zaufanie ludzi - prawdopodobnie tym, że były z nimi po prostu szczere.
<B>- Wie pan... </b> - zaczęła Marika, przemywają mężczyźnie niewielką ranę na udzie i wklepując w nią jedną ze swoich maści. - <B> W tych czasach ciężko jest usiedzieć na czterech literach. Szczególnie, gdy ci mordują rodzinę.</b>
- No tak, tak... No, ale żeby dwie młode panny?!
-<b> Świat jest zbyt okrutny, by dzielić ludzi zdolnych do walki na kobiety i mężczyzn. </b>
- Wiesz co, panna? Jakoś tak to do mnie nie trafia... Wojna, nie wojna - kobieta nie powinna walczyć. Koniec kropka.
- <b> Niech mi pan wierzy - to nawet lepiej, że “walczę” tutaj, że siedzę tu z panem i planuję zemstę, niż żebym nadal tkwiła w Iberionie i walczyła dla Ralpha, tak jak chcieli tego rodzice... </B>
- Rodzice chcieli pannę zmusić do walki?
- <b> Ano.</B>
- Co za potwory!
- <b>Oj tam, od razu potwory. Potworem to jestem raczej ja, a oni potworami by byli, gdyby mnie nie przekazali naszemu królowi od siedmiu boleści. Gdyby nie on, nie potrafiłabym dziś tego, co potrafię. A potrafię wiele i to kocham. </b>
Marika skupiła wzrok na małym drewnianym stołeczku, który stał przy staruszku. Po chwili zaczął wypuszczać pędy, które natychmiast pokryły się młodymi zielonymi listkami.
- Ale z panny czarownica! - Staruszek zamiast się wystraszyć, zachwycił się umiejętnościami Mariki.
- <B>Mag. Konkretnie Elementalista. A to coś zupełnie różnego od zwykłej czarownicy.</b>
Mężczyzna przez kilka minut się nie odzywał, wyraźnie nad czymś się zastanawiając. W końcu spytał:
- Panna... A właściwie... Po której stronie walczysz. To znaczy... Wiem, że nie dla tego gnojka króla-samozwańca, ale... Tak konkretnie pytam.
- <b> Powiem tak, proszę pana. Ja walczę dla siebie. Chcę po prostu pomścić brata. Kiedyś chciałam zniszczyć Królestwo, ale teraz... Teraz mi trochę przeszło. Chcę znaleźć tego, kto pozbawił życia bliskich mi osób i wrócić do rodziny. A to, czy będzie to człowiek Ralpha czy “fani” Jego, to już mnie nie obchodzi.</b>
- Ech, szkoda, szkoda. Bo wiesz... Na Kamiennej Pustyni gromadzą się buntownicy, którzy chcą wystąpić przeciwko Ralphowi. Wydaje mi się, że ty i twoje umiejętności bardzo by im się przydały.
- <b> Schlebia mi pan, ale dziękuję. Raczej nie skorzystam z pana “propozycji”.</b>
- Szkoda... Na prawdę wielka szkoda. Ale gdybyś jednak chciała do nich dołączyć wraz ze swoją przyjaciółką - Marika skrzywiła się na to określenie Emmy - powiedz strażnikom, że poleca cię Stary Bubek. I nie zapomnij wspomnieć o bracie. Kto wie - może okaże się, że znacznie więcej osób, chce uczcić jego pamięć.
-<b> Jeszcze raz bardzo panu dziękuję, ale sądzę, że ja i moja towarzyszka udamy się w nieco innym kierunku </b> - powiedziała, pakując swoje zioła i maści, po czym wyszła z namiotu Starego Bubka.

Nie wiedzieć czemu Marika postanowiła jednak opowiedzieć o tej rozmowie Emmie, której pomysł dołączenia do rebeliantów bardzo się spodobał. Jeszcze tej samej nocy ruszyły w stronę Kamiennej Pustyni.

Obie były zmęczone. Od kiedy dotarły do obozowiska uciekinierów nie spały od kilku dni. Nie jadły niczego więcej niż podpłomyka “na współę”. Nie siedziały na niczym bardziej miękkim niż kilkanaście razy złożonym kocu. Były więc ledwo żywe i niemiłosiernie śpiące, gdy zatrzymał je wartownik.
- Lepiej czym prędzej zawróćcie.
- Dlaczego? - zapytała, wydawałoby się, że śpiąca, Emma.
- To nie miejsce dla takich jak wy. Odejdźcie, póki jeszcze jestem miły.
- Ach! Czyli dotarłyśmy już do rebeliantów, tak? - zapytała Em, chociaż nikt nie wiedział kogo. Wartownik jednak wyraźnie zbladł, chociaż ciemna noc nie sprzyjała oglądaniu takich zmian w ciele człowieka.
- Zawracać! I to już!
- My chcemy tylko pomóc! Wiemy co szykują buntownicy i chcemy brać w tym udział!
- Kobiety nie są dopuszczane do walk.
- Nie musimy walczyć! Możemy gotować, sprzątać, leczyć! Cokolwiek! - Emmie najwyraźniej bardzo zależało na tym, by dołączyć do Jego “wyznawców”.
- <b> Stary Bubek nas poleca! </b> - przypomniało się nagle Marice.
- Stary już dawno nie żyje. Oddał swoje życie, by chronić tajemnicę buntowników. A wy zaraz pójdziecie w jego ślady! - wartownik nieźle się wciekł. Wyjął z pochwy swój miecz i ruszył w stronę dziewcząt. Te tylko dziwinie na niego spojrzały - w końcu obie są na koniach, każda posiada magiczne zdolności i trochę broni białej, a on rusza na nich z mieczem. Nim się jednak obejrzały, otoczył je tuzin kumpli wartownika. Marika przerażona postanowiła zaryzykować.
- <b> Jestem siostrą Iana Winderhoffa! </b>
Większość nic sobie z tego nie zrobiła, jednak w oku jednego, mimo wszystko ogarniającej ciemności, można było zobaczyć błysk zrozumienia.
- Jak masz na imię?
- <b> Marika</b>
- Ludu! Zostawmy je! One są po naszej stronie.
Strażnicy kazali zejść dziewczynom z koni, po czym zawiązali im oczy, jednak zgodzili się zaprowadzić do obozu.
Marika wspomniała słowa, które wypowiedziała w rozmowie ze Starym, i żyjącym przecież!, Bubkiem: <i>“Ja walczę dla siebie. Chcę po prostu pomścić brata. Kiedyś chciałam zniszczyć Królestwo, ale teraz... Teraz mi trochę przeszło. Chcę znaleźć tego, kto pozbawił życia bliskich mi osób i wrócić do rodziny. A to, czy będzie to człowiek Ralpha czy “fani” Jego, to już mnie nie obchodzi.” </i> Wspomniała i uznała, że głupio gadała. Będzie walczyć przeciw Ralphowi za wszelką cenę. Bo przecież rebelianci znali Iana.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Adirael
Podpalacz mostów


Dołączył: 24 Paź 2009
Posty: 990
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 1/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 20:36, 27 Maj 2012    Temat postu:

Striker Amavio gnał przed siebie na skradzionym przed kilku dniami rumaku, nie mogąc doczekać się spotkania z jeźdźcem nadciągającym z przeciwnej strony. Gdy po raz pierwszy zobaczył go na horyzoncie na tej rozległej równinie, nie spodziewał się, jak wielką radość i ulgę przyniesie mu spotkanie z nim. Minęło kilka długich minut, zanim zdołał rozpoznać znajome rysy twarzy, ciemne włosy roznoszone przez wiatr i drobną budowę nawet jak na kobietę. Negra współpracowała z nim dłuższy czas przed przystąpieniem do grupy spiskowców skrywających się pod obco brzmiącą nazwą Timbres, jednak nawet wtedy nie poznał jej imienia. Ona jako pierwsza zaczęła używać pseudonimu i zaproponowała to innym, by chronić swoje tożsamości przed wykryciem i, w razie nieprzewidzianych problemów, pościgiem.
Systematycznie zmniejszał prędkość, aby nie męczyć konia nagłym zrywem. To zwierzę będzie mu jeszcze potrzebne, by przemierzyć ten niewielki kawałek drogi, który mu pozostał. Negra postąpiła podobnie i już po chwili wymieniali ze sobą oszczędne uściski, które bardziej przypominały przyjacielskie poklepywanie po ramieniu. Cóż, Negra nigdy nie pozwalała na nadmierną ekspozycję swoich uczuć, a i Striker wolał nie spoufalać się z ludźmi, z którymi wiążą go lub wiązały sprawy zawodowe.
- Widzę, że udało ci się przeżyć, Amarillo. Innym ta sztuka się nie udała – powiedziała obojętnym tonem, w którym nie dało się odnaleźć choćby nutki żalu za dawnymi towarzyszami lub radością związaną ze spotkaniem jednego z nich.
– Możesz mówić na mnie Striker. Kryptonimy już nie są nam dłużej potrzebne. – Zastanowił się przez chwilę, po czym dodał: – Więc twierdzisz, że wszyscy pozostali są martwi?
Negra prychnęła, słysząc poprawkę towarzysza, jednak nie skomentowała tego życzenia ani słowem. Inaczej postąpiła w przypadku drugiej kwestii.
- Ależ oczywiście, że nie wszyscy. Nasz nielojalny przyjaciel, Rojo, bawi się teraz w pałacu króla, korzystając z jego wdzięczności. Nie potrwa to długo. Nie sądzę, aby miłosierny władca tolerował obecność zdrajców w swoich szeregach. Niedługo głowa Roja dołączy do pozostałych.
I te słowa wypowiedziała z lodowatą obojętnością, jednak tym razem Striker był świadom kłębowiska uczuć i emocji, jakie zderzały się ze sobą w umyśle Negry. Wśród pozostałych znalazł się również Verdes, którego łączyły bliższe stosunki z drobną brunetką niż koleżeństwo czy nawet przyjaźń. Kobieta pozostała jednak niewzruszona, nie dała poznać po sobie bólu spowodowanego niecodzienną stratą. Negra zawsze była najtwardsza z nich wszystkich.
– Co teraz zamierzasz? – zapytał wiedziony czystą ciekawością.
- Zajmę się tym, czemu poświęcam się od kilku lat. Spróbuję dopomóc tym, którzy chcą obalenia Ralpha i zakończenia jego tyranii. – Negra zawsze wiedziała, co robić nawet w najtrudniejszych sytuacjach. – A ty? Domyślam się, że kierujesz swe kroki ku Kamiennej Pustyni.
– To prawda. Zamierzam dołączyć do tych, którym przyda się pomoc każdego, nawet tak mało ważnego pionka, jakim jestem ja sam – powiedział nadzwyczaj skromnie.
- W takim razie życzę powodzenia. Twoja obecność i twoje umiejętności naprawdę mogą przydać się rebeliantom. – Wtedy odwróciła się, jakby zbierała się do wyjazdu, jednak w pewnym momencie zawahała się, jakby o czymś sobie przypomniała. Tak było. – Mam coś dla ciebie.
– Dla mnie? – odpowiedział niepewnie. Negra nigdy nie robiła niespodziewanych prezentów. Tak właściwie, to nigdy nikomu nie robiła prezentów.
Kobieta sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła dwa przedmioty. Przez chwilę im się przyglądała w skupieniu, jednak w końcu oddała je Strikerowi. Niewielki wisiorek z inskrypcją w obcym języku i mała strzałka.
- Ten amulet kazała przekazać ci Blanca. Dała mi go podczas naszego ostatniego spotkania. Kazała mi wtedy ruszać do Kamiennej Pustyni, by przyłączyć się do buntowników, a ona sama popędziła wprost do stolicy tego zła. Chciała podjąć ostatnią próbę wzniecenia powstania. Porwała się na coś niemożliwego, wiedząc, że przy tym zginie. Na początku tego nie rozumiałam. Teraz już tak. Chciała dać przykład. Przypomnieć ludziom Jego, który zapoczątkował to wszystko. Żebyśmy nie stracili o nim pamięci.
– Co tu jest napisane? – zapytał, przybierając poważny ton.
- „Nigdy nie zapominaj”. Powiedziała, że zrozumiesz.
Zrozumiał. Blanca nigdy mu nie ufała, choć zdawała sobie sprawę z jego użyteczności. Nie chciała, by zapomniał o wielu rzeczach. O swoim pochodzeniu, swojej tożsamości. Ale najważniejsze, by nie zapomniał o celu, jaki łączył wielu jemu podobnych.
– A to? – zapytał, pokazując na strzałkę.
- To jest coś, co ci się niedługo bardzo przyda. Sam musisz domyśleć się, o co chodzi.
Nie wymienili sobą ani słowa więcej. Po krótkim kontakcie wzrokowym oboje chwycili za wodze i pognali. Każde z dwojga w swoim kierunku. Każde z innym celem, lecz skutek pragnęli osiągnąć jednakowy.

***
Kilku barczystych rzezimieszków zatrzymało Strikera w niedużej odległości od upragnionego celu.
- Czego tu szukasz, rycerzyku? Kamienna Pustynia to nie miejsce dla takich jak ty.
Amavio zmrużył oczy i ocenił wzrokiem każdego z rebeliantów. Chłopy na schwał, do bitki nadawali się niemało. Jednak spostrzegawczością nie grzeszyli. Posiadanie konia nie czyniło z niego rycerza, którym co prawda był, jednak nie dawał tego po sobie poznać. Tym bardziej, że nie nosił ze sobą miecza.
– Panowie, nie przesadzajmy. Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że przebyłem taki szmat drogi, by na miejscu dowiedzieć się, że powinienem wracać, skąd przyszedłem – odpowiedział tonem ociekającym uprzejmością.
- Właśnie to chcemy powiedzieć. A teraz wypad, nie mamy tyle czasu, by tracić go na takich jak ty.
Taktem również nie mogli się poszczycić. Wobec tak jawnej odmowy jakiejkolwiek współpracy, Striker musiał skorzystać z innych form wyrazu. Sięgnął do kieszeni i wyjął jeden z prezentów otrzymanych od Negry. Niewielką strzałkę.
– A co powiecie na to? – zapytał swobodnie.
Dowódca tej bandy obrzucił Strikera podejrzliwym spojrzeniem.
- Nie byle kto ma prawo znaleźć się w posiadaniu tego przedmiotu. A jeszcze mniej ludzi zna jego przeznaczenie.
– Bo i ja nie jestem byle kim. Czy teraz będę mógł kontynuować swoją podróż?
- Najpierw oddaj mi swoją broń.
Dłuższą chwilę zajęło Strikerowi wyjaśnienie, dlaczego nie zabrał ze sobą miecza, bez ocierania się o bliższą charakterystykę swoich umiejętności. Póki co udało mu się zachować w tajemnicy wiedzę o Cieniu. Ale na jak długo?

Jechali przyzwoitym tempem, dzięki któremu powinni dotrzeć do celu ostatecznego w przeciągu dwóch lub trzech godzin. Całkiem przyzwoicie. Przez całą podróż rebelianci nie odzywali się do niego, aczkolwiek nie mieli nic przeciwko konwersacji we własnym towarzystwie. Nie byli zbyt dyskretni, przez co Striker mógł dowiedzieć się kilku pożytecznych informacji.
- Dobrze się dzieje. Tylu nowych ochotników co w ciągu ostatnich kilku dni nie mieliśmy chyba nigdy.
- Dokładnie. Jak tak dalej pójdzie, to już niedługo będziemy mogli wypowiedzieć Ralphowi prawdziwą wojnę.
- Głupiś! Nie będzie żadnego wypowiadania wojen. Trzeba jak najdłużej utrzymać w tajemnicy wiedzę o naszej liczebności i planach, jakie opracowują nasi przywódcy.
W ten sposób dowiedział się jeszcze wiele innych, ciekawych rzeczy.

***
Razem z grupką buntowników, która przejęła nowego ochotnika, przechodził obok placu przypominającego coś w rodzaju areny treningowej. W dodatku ktoś z niej korzystał, a wokół ustawiła się całkiem spora grupka gapiów.
- To sprawdzian – wytłumaczył mu jeden z rebeliantów. – Za chwilę nadejdzie twoja kolej.
Nie odpowiedział nic, gdyż skupił swoją uwagę na dziewczynie bezwzględnie okładającej szmacianą kukłę. Uderzenia, które wyprowadzała, w starciu z prawdziwym przeciwnikiem prawdopodobnie zapewniłyby jej niewątpliwe zwycięstwo. Prezentowała ciekawe style, niektóre tak bardzo odmienne od tych, których uczył się Striker.
Następna w kolejce była dziewczyna władająca Mocą. O tak, Amavio wiele słyszał o tym rodzaju magii. Był to potężny dar, jednak nie dorównywał trudnemu do okiełznania Cieniowi, który jednocześnie był dużo bardziej niebezpieczny dla władającego nim.
- Szykuj się. Za kilka minut sprawdzimy twoje umiejętności.
– Wolałbym jednak walczyć z czymś, co odpowie na moje ciosy.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Adirael dnia Nie 20:36, 27 Maj 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Actia
Moderator


Dołączył: 12 Gru 2009
Posty: 1075
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 23:21, 27 Maj 2012    Temat postu:

Gdyby ktoś dokonywał wyboru, gdzie ma zamieszkać, z pewnością nie padłoby na Kamienną Pustynię. Ba!, najprawdopodobniej nawet nie rozważałby tej opcji. Bo i co w tym miejscu atrakcyjnego, szczególnie gdy ma się lepszą alternatywę? Odpowiedź jest prosta - nic. Ale dla buntowników to miejsce było niemalże idealne. Ukryte, o sporej przestrzeni, nikt tutaj nie zaglądał, mało kto jeszcze pamiętał. A inne niegodności? A czymże one były wobec możliwości rozwoju ruchu rewolucyjnego.

Oczywiście, pewne sprawy trudno było zignorować. Na Kamiennej Pustyni zazwyczaj padało, dzisiaj mieli szczęście z powodu takiej, a nie innej pogody - było sucho. Skaliste tereny były zarówno plusem, jak i minusem. Dzięki górom były również i jaskinie, w których można było się schronić, lecz jednocześnie przez to ziemia nie była dobra do upraw. Na szczęście, na szczytach gór istniały polany, na którym rozwijała się uprawa zbożowa - nadal nie były to jednak tereny o wysokiej jakości. Buntownicy polowali na zwierzęta górskie, które żyły w pobliżu, a liczne strumyki oraz rzeka zapewniały stały dostęp do wody. Oczywiście, zdarzało się, że grupy jeździły do Cierniowego Lasu, by uzupełnić zapasy. Czasem, pojedyncze osoby, jeździły do pobliskiego lenna, ale nie w kwestiach żywnościowych - raczej, żeby dostać niezbędne środki do życia. Oczywiście, bogaci nie byli, lecz mieli swoich sprzymierzeńców również w Gorlanie.

Oczywiście, większość buntowników była mężczyznami. Lecz na Kamiennej Pustyni znajdowali się nie tylko tacy, którzy zamierzali zbrojnie walczyć z Ralphem. Żyły również tutaj kobiety z dziećmi, które z różnych powodów musiały opuścić swoje lenna bądź przyjechały tutaj z mężami - w sumie na jedno wychodzi. I chociaż buntownicy byli również przy skraju Kamiennej Pustyni, by bronić wejścia z wąwozu przed intruzami, to kobiety z dziećmi schowany były w głębi tego miejsca.

Można przyznać, że buntowników w tym miejscu było sporo. Jednakże w porównaniu z olbrzymią armią Ralpha liczba ta była żałośnie mała. To był dopiero początek. Tutaj trenowali, planowali przyszłe akcje i się do nich przygotowali. Oczywiście, również działali, lecz jeszcze nie na skalę całego Imperium. To było naturalne, przecież było ich zbyt mało. Ale taka aktywność również była potrzebna, by pokazać ludziom, że wola w narodzie jeszcze istnieje. A oni w tym czasie rozwijali się.

Jednak większy ośrodek buntowników również istniał, ale poza oficjalnymi granicami Imperium. Dlatego niemal nikt nie miał szansy tam dotrzeć, tym bardziej, że mało kto miał pozwolenie na opuszczenie Araluenu. Więc jak mieli dołączyć do Alpiny, czyli tam, gdzie było więcej rebeliantów? W obozie na Kamiennej Pustyni było jednak dwóch telepatów, którzy - dzięki swoim zdolnością - mieli połączenie z Alpiną. Co prawda, może nie władali swą umiejętnością doskonałe, a więc łączności daleko było do ideału, lecz to zawsze coś.

Oczywiście, Evey nie miała okazji zobaczyć tego wszystkiego. Przyjechała dopiero wczoraj w nocy - bądź dzisiaj nad ranem, pewna nie była - i większość czasu spędziła na zaspokojeniu podstawowych potrzeb życiowych, a potem zajęta była tym całym pokazem swoich umiejętności. Gdy skończyła, miała czas dla siebie. Oczywiście, ta wolność była tylko tymczasowa, póki przywódcy nie ustalą, co się ich tyczy. Postanowiła wykorzystać ją w celach odkrywczych. Oczywiście nie zdąży zobaczyć wszystkiego, ale chociaż część.

Jak postanowiła, tak też uczyniła. Pewnych miejsc nie wolno jej było odwiedzić, ale inne stały dla niej otworem. Przyglądała się biernie, dość ostrożnie, bo chociaż ciekawe, nie chciała być nachalna. W pewnym momencie zainteresowała ją mała jaskinia, więc dłużej nie zwlekają, weszła tam. Z zewnątrz nie wydawała się duża, ale w środku jej rozmiary były jeszcze mizerniejsze. Kaplica, pomyślała Evey, przyglądając się wnętrzu. Nie była osobą religijną; nie wychowywano ją w tym duchu. Ale poznać umiała. Miejsce to było urządzone skromnie, żeby nie powiedzieć surowo. Kilka dość topornie wykonanych klęczników, ołtarz i duży krzyż, który zwracał uwagę. Klęczał przed nim niski, drobny człowiek ubrany w zniszczony habit. Najwyraźniej się modlił, a więc Evey również uklęknęła, by nie przeszkadzać.

Salve, Regina, mater misericordiae: vita, dulcedo, et spes nostra, salve. Ad te clamamus exsules filii Hevae. Ad te suspiramus, gementes et flentes in hac lacrimarum valle. Eia, ergo, advocata nostra, illos tuos misericordes oculos ad nos converte. Et Iesum, benedictum fructum ventris tui, nobis post hoc exsilium ostende. O clemens, o pia, o dulcis Virgo Maria. Amen — szeptał zakonnik.

Evey rozumiała każde słowo z osobna oraz sens zdań. Ale nie zdawała sobie sprawy z tego, co one oznaczają. Po co to mówi? Do kogo? Co mu to daje? Nie potrafiła sama odpowiedzieć na postawione sobie pytania. A nawet jeśli Bóg istnieje, to dlaczego pozwala na to, co się dzieje na świecie? Między innymi na tę tyranię Ralpha? Czyli co, myślała Evey, stworzyłeś to wszystko, żeby teraz pozostawić nam samym sobie? W takim bagnie? Tymczasem zakonnik kończył modlitwę, wykonując Znak Krzyża, jednocześnie wypowiadając słowa:

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen.

Wstał i dopiero wtedy zauważył Evey. Uśmiechnął się do dziewczyny ciepło, a ona zapytała cicho:

— Dlaczego Maryja jest nazywana Królową? Bo Bóg to król?

— Rozumiesz łacinę? — zdziwił się kapłan. — Mało kto tutaj to potrafi...

— Dlatego tutaj nikogo nie ma? Oprócz ojca, ojcze...

— Flaviusie — odpowiedział. — Och nie, przychodzą. Część z nich dosyć często, inni rzadziej, ale sporo z nich odwiedza kaplicę. Nie rozumieją, to fakt, ale wiedzą, że to modlitwa. Czują tutaj Jego obecność. Ale z Bogiem widują się częściej, jest przecież wszędzie. Towarzyszy nam codziennie - jest w przyrodzie, gdy robimy coś dobrego, wierzę, że również wtedy, gdy planujemy coś na rzecz swojej ojczyzny...

— W jaki sposób Bóg miałby pomóc akurat w tej dziedzinie? Ześle nam wojsko?

— Raczej nie, ale daje wielu buntownikom siłę.

Evey pokręciła głową. Nie była przekonana, może to trochę działa jak siła sugestii?

— „(...)do Ciebie wzdychamy jęcząc i płacząc na tym łez padole” — zacytowała słyszaną przed chwilą modlitwę. — Dlaczego mamy cierpieć?

— Cierpienie należy do życia. Jeśli cierpisz wciąż żyjesz* — odpowiedział ojciec Flavius. — Doceniłabyś smak radości, gdybyś nie poznała cierpienia? Bóg daje nam wybór, a to od nas zależy, jak nim pokierujemy. Jeśli źle, sami sprowadzimy na siebie ból.

— Z całym szacunkiem, ojcze Flaviusie, ale jakoś nie ode mnie zależy, co postanowi sobie Ralph — prychnęła dziewczyna. —Sprawdzian czy zasłużyliśmy na nagrodę? Tyle że inni liczą na Wyspy Błogosławione, mieszkańcy Celtii mają swoje wierzenia, Skandianie również... I wiele więcej. A Zeus? Dlaczego właśnie ten Bóg ma być właściwym?

— Może to ludzie powołują bogów do życia. Skandiania trafią do swojej Walhallii, chrześcijanie do Nieba, a jeszcze niektórzy na Wyspy Błogosławione. Tak byłoby najlepiej, bo jeśli postępujemy godnie...

— To co robią Skandianie, nie można nazwać dobrym — wtrąciła dziewczyna.

— Oczywiście, że nie. Według naszego rozumienia. Ale oni w to wierzą, że tak trzeba. A może te wszystkie bóstwa istnieją, ale są jak... pół-bogowie? A tym największym jest chrześcijański Bóg?

— To już poprzednia opcja jest lepsza — mruknęła dziewczyna. — Bo w takim wypadku każdy by wierzył, że to jego wierzenia są najlepsze, największa. A że ojciec jest chrześcijaninem, to wybiera Boga. Ale jeśli robimy to, w co wierzymy, a więc trafimy tam, gdzie chcemy, to gdzie trafi Ralph? Przecież to tyran, ale może uważa, że postępuje dobrze, a więc nie zasłuży na wieczne potępienie?

— Wątpię. Tacy ludzie rzadko kiedy w coś wierzą. Powszechnie znana jest obsesja tego władcy na punkcie śmierci. Jemu podobni zawsze boją się śmierci. A wiesz dlaczego? Bo wiedzą, że po niej nie czeka ich nic dobrego.

Po tym stwierdzeniu zapadła cisza. Dopiero po dłuższej chwili przerwała ją nieśmiało Evey:

— A Pisma...

— Mam — wtrącił ojciec Falvius. — Chcesz je, zobaczyć, ... Przepraszam, nie zapytałam cię o imię.

— Evey. Tak, chciałabym.









* Dorota Terakowska


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Actia dnia Sob 22:43, 15 Cze 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nefra
Strzelec do tarczy


Dołączył: 11 Sty 2010
Posty: 445
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 23:33, 27 Maj 2012    Temat postu:

Jej umysł był w pełni skupiony na ruchach, jakie wykonywali jej następcy. Oczy śledziły każde uniesienie ramienia, przestawienie stopy o centymetr czy niedokończone pchnięcie. Dostrzegała też luki w obronie, punkty, które można by w tej sekundzie zaatakować, lecz w kolejnej szansa ta by przepadła. Teraz podcięłaby nogę nieznajomej osobie, gdyż straciła stabilną postawę. A tam uderzyłaby pięścią, wytrącając przeciwnika z równowagi. Ćwiczyła obserwację.

Trening ze świecą.

Ciemne pomieszczenie. Wzrok skupiony tylko na tym jednym, małym płomieniu. Nogi złożone w kwiat lotosu, pięści połączone na wysokości splotu słonecznego.
Nefra już bodajże czwartą minutę wytrzymywała, nie mrugając. Patrzyła w jedno miejsce, czasem tylko przesuwając wzrok o milimetr. Płomień przed nią drgał lekko co jakiś czas.
To była piąta próba. Wcześniej przyłapywała się na tym, że mrugnęła zbyt szybko, zupełnie nieświadomie.
Ledwo usłyszała dźwięk otwierających się drzwi.
-To już dziesięć minut - Odezwał się znajomy głos. - Nie chciałbym ci przeszkadzać, ale inni też muszą ćwiczyć.
Dziewczyna odetchnęła głośno, usatysfakcjonowana. Dziesięć minut? A wydawało się, że krócej. Nefra wstała, postawiła świecę na stole, oddaliła się na pewną odległość tak, by między wyciągniętą dłonią a świecą było mniej więcej dziesięć centymetrów i, zbierając w sobie siłę, "uderzyła" pięścią powietrze, tym samym gasząc świecę.
-Dobra robota - odezwał się głos sygnalizujący uśmiech na twarzy rozmówcy.
Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie.


Nadeszła kolej na jakiegoś mężczyznę. Jego ruchy i styl walki przypominały jej styl Eriela, ale o o wiele bardziej zaawansowanym poziomie. Nieznajomy był także roślejszy od starego przyjaciela.


Słaba postawa, nogi niezakorzenione w ziemi, jak powinien to robić. Błąd. Nefra uniknęła ciosu zadanego przez młodzieńca i złapała go za nadgarstek, wykręcając przeciwnikowi rękę. Puściła i, korzystając z jego braku równowagi, ukucnęła i podcięła mu nogę.
-Weź się w garść i walcz jak mężczyzna - skarciła rówieśnika Nefra, podchodząc do niego i podając mu rękę, by wstał.
-Przesadzasz. Mam słabszy dzień - sprostował Eriel.
Dziewczyna tylko kiwnęła głową. Nie było sensu się z nim spierać - i tak dopnie swego.
Młodzieniec, z którym walczyła Nefra, nie był słaby. Nie był kościsty. Był jednak w gorszej formie, niż ona. Mięśnie szczupłych tylko lekko były widoczne, było natomiast widać, że chłopak czasem nie dawał rady. Stał się taki mniej więcej rok temu. Zaprzestał ćwiczeń, oddając się jedynie przyjemnościom, które niewiele miały wspólnego z praktykowaniem nabytych umiejętności.
Eriel zaczął rozmowę, ale dziewczyna nie była w nastroju do słuchania tego, co miał do powiedzenia. Po kilku zdaniach wycpowiedzianych przez niego i jej przytaknięciach, zbyła go wytłumaczeniem "Muszę iść poćwiczyć, bo mistrz mnie zabije", i, pomamachawszy młodzieńcowi na pożegnanie, udała się w kierunku wyjścia z miasta. Zmieniła jednak zdanie i poszła do biblioteki, w nadziei na odosobnienie i znalezienie czegoś do czytania. Czegoś, co odpowiadałoby jej na dziś.


Powinna już dawno zapomnieć. Miała zacząć nowe życie, czyż nie?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mihex
Podpalacz mostów


Dołączył: 25 Gru 2009
Posty: 788
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 16:28, 28 Maj 2012    Temat postu:

Zabranie broni nie wywołało u Rena wesołych uczuć, ledwo hamował w sobie ochotę uderzenia mężczyzny który zabrał jego miecze, ale sam chwile wcześniej pouczał swoją siostrę, że nie powinna tak reagować. Jakie znaczenie miały by jego słowa, gdyby sam się do nich nie stosował?
Droga przez mokradła nie była dla niego problemem, nie raz już przebywał w gorszych warunkach podczas szkolenia u swojego mistrza. Przez całą podróż przez moczary nie przejmował się nierównościami na trasie, smrodem czy też hordami komarów, które atakowały go podczas podróży, choć to ostatnie było szczególnie denerwujące i miło najbardziej irytujące następstwa. Większość jego uwagi skupiali wojownicy którzy ich zaaresztowali, większość z nich miała prostą broń - siekiery, pałki nabite gwoździami, a kilku miecze. Po pewnym czasie związali im też oczy, to też nie spotkało się z aprobatą czwórki podróżnych. Do Rena podeszli jako ostatniego, gdy tylko mężczyzna z opaską podszedł do Rena, aby zawiązać mu oczy, Ten uderzył go w twarz, gdy drugi mężczyzna podbiegał aby pomóc towarzyszowi Ren zamachnął się po raz drugi aby uderzyć kolejnego, ale zanim to zrobił został uderzony w tył głowy i stracił przytomność. Odzyskał ją dopiero przed samym końcem podróży, nim odwiązano im oczy. Tam zauważył, że nie ma z nimi jednej z dziewczyn, tej szlachcianki która pomagała im się wydostać, najwyraźniej zabrano ją gdzie indziej.


Chłopak wyszedł na arenę razem z resztą, tam oddano im broń, co ucieszyło Rena, który prawie od razu sprawdził stan mieczy. Na szczęście nic im nie było. Teraz po kolei mieli udowadniać swoją wartość.
Po chwili padło na niego. Wyszedł na środek areny, spojrzał na manekiny i ludzi dookoła areny po czym pokręcił głową, co miało znaczyć, że nie ma zamiaru walczyć z czymś co tylko stoi. Zamiast tego silnym kopem przewrócił jednego manekina i ułamał jeden z kijów mający robić za rękę kukły, była dobrej długości, podobnej co jego miecze/
Nada się- Pomyślał. -Teraz pora na przeciwników. dodał po czym skinął na kilku ludzi dookoła areny co miało oznaczać zaproszenie ich do walki. Większość z przeciwników szybko zaskoczyła o co chodzi i ochoczo przeszli przez barierkę mającą oznaczać koniec areny. Tak po chwili stało przed nim czterech buntowników uzbrojonych w miecze, ci gotowi do walki dawali tylko sygnały, że są już gotowi, ale Ren jeszcze nie zamierzał zaczynać. Zdjął z ręki bandanę i przywiązał nią lewą rękę do pleców za pomocą pasa. Przeciwnicy poczuli się tym faktem oburzeni, ale Ren tylko dał im znak, że jest już gotów. Najpierw ruszył ten najbliżej stojący. Wykonał zamach znad głowy, ale Ren tylko go uniknął, w tym czasie dobiegł już drugi próbujący podobnego ciosu, tym razem Ren go zablokował i nie odrywając kija od treningowego miecza wykonał obrót, po czym za pomocą kija uderzył pierwszego przeciwnika w brzuch przez co tamten się przewrócił i miał dość dalszej walki. Drugi przeciwnik potrzebował chwili by dojść do tego co się właśnie stało, co było dla niego zgubne ponieważ w tym czasie Ren uderzył go prowizorycznym mieczem w dłoń, co doprowadziło do wypuszczenia broni przez przeciwnika, a ten złapał się drugą ręką za nadgarstek, w tym czasie Ren nadepnął przeciwnikowi na nogę i naparł na niego ciałem co doprowadziło do jego upadku na plecy.
- Dwóch poszło, zostało dwóch- Powiedział cicho. Spojrzał porozumiewawczo w stronę pozostałych buntowników, którzy na razie czekali na swoją kolej. Tym razem podbiegli obaj naraz. Próbując zaatakować jednocześnie tylko dali większe pole do popisu Renowi który odskoczył przed oboma uderzeniami i wyprowadził błyskawiczny kontratak, który dosięgnął celu. Jedn z buntowników dostał potężne uderzenie w ramię którym trzymał miecz. Zaklął i złapał się za ramię wolną ręką, Ren tylko odkopnął tamtemu broń, nie chciał go krzywdzić skoro mieli wkrótce zostać sojusznikami. Za chwilę musiał bronić się przed atakiem ostatniego przeciwnika. Ren zablokował jeden jego cios, a po chwili musiał blokować już drugi, przeciwnik wyprowadzał szybkie ataki co utrudniało Renowi atak, ale na pewno nie sprawiało mu dużego problemu. Unikając bądź blokując ataki za pomocą mocno już wyszczerbionego kija poczekał tylko na sposobną chwilę aby przekraść się miedzy uderzeniami i podejść na tyle blisko aby przyłożyć mężczyźnie kij to boku szyi czym zakończył walkę. Odrzucił kij, mocnym pociągnięciem odwiązał rękę po czym powoli wycofał się z areny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Zwiadowcy Strona Główna -> Hibernia / Era Buntów Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5  Następny
Strona 3 z 5

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin